Ponad rok temu, na fali sprzątania z Mary Condo, pozbyłam się większości kolorowych kosmetyków — sephorowych cieni do powiek, które przez rok nie dostały szansy na zrobienie mi smoky eye, trzech brązowych kredek do oczu, z których używałam jednej raz na kilka tygodni, tuszu do rzęs, który pogrubiał zamiast wydłużać, itp. Zostawiłam w użyciu wyłącznie szminki.
Gdy przyszła zima, a moja twarz zszarzała, pożałowałam tych czystek i postanowiłam odbudować zawartość kosmetyczki. Tyle że tym razem każdy zakup miał być dokładnie przemyślany.
Zaczęłam od podstaw, czyli korektora pod oczy, bo to obok szminki najważniejszy produkt w mojej kolorówce. Un Cover Up RMS Beauty kusił organicznym składem, trochę zniechęcał wysoką ceną. Gdy wreszcie podjęłam decyzję, za niespełna 6gramowy słoiczek zapłaciłam około 150 złotych (cena sprzed podwyżki). Starczył jednak na 15 miesięcy codziennego stosowania i okazał się trafem w dziesiątkę. Teraz w punktach, bo dużo słów już padło, a wciąż mało konkretów:
1. Skład jest rzeczywiście imponujący — olej kokosowy, masło kakaowe, masło shea, olej rycynowy, wosk pszczeli, witamina E i ekstrakt z rozmarynu. Wszystkie składniki, włącznie z mineralnymi barwnikami, są organiczne. Korektor nie zawiera silikonów, parabenów, konserwantów i środków chemicznych.
2. Ma odrobinę oleistą konsystencję, dzięki czemu łatwo go równomiernie rozprowadzić. Podoba mi się, że pozostawia lekko tłustą powłokę. Maskuje cienie, a przy okazji delikatnie natłuszcza i pielęgnuje suchą skórę.
3. Super łatwy i wydajny w aplikacji, nie jest gęsty, jak większość korektorów, nie robi nienaturalnej bialej plamy pod okiem.
4. Jedyne wątpliwości, jakie RMS Beauty we mnie wzbudza, to sposób aplikacji. Trudno o 100% pewność, że moja ręka (lub ręka koleżanki, która akurat chce go wypróbować) jest czysta i nie zaludnia cennego organicznego bez grama konserwantów słoiczka całą chmarą bakterii i wolnych rodników.
6g — 166zł
Santaverde seria Age Protect
Pani ze zdjęcia to Sabine Beer, właścicielka marki Santaverde. Już samo patrzenie na nią sprawia, że mam ochotę smarować się Santaverde od stóp do głów z nadzieją, że też się tak pięknie zestarzeję.
Wyjątkowość kosmetyków Santaverde to oczywiście nie tylko piękna właścicielka, a przede wszystkim zastąpienie wody czystym sokiem z aloesu. I nie mówimy tu o jego śladowych ilościach czy marnej jakości aloesie w proszku jak w większości dostępnych na rynku produktach. W Santaverde nie ma nawet mililitra wody, a aloes pochodzi z własnej plantacji na Costa del Sol. Serię Anti Aging — w skład której wchodzą m.in.: tonik, krem nawilżający, ampułki i olejek — testowałam przez ponad pół roku. Cała linia ma na celu zredukować stres antyoksydacyjny, zmniejszyć przebarwienia, zwiększyć poziom nawilżenia. W kwestii redukcji wolnych rodników muszę zaufać w ciemno. Plam starczych jeszcze na mojej skórze nie ma, ale na pewno po półrocznym stosowaniu cera była ładnie rozjaśniona. Poziom nawilżenia zadowalający. Dodatkowe plusy za:
— bardzo ładny zapach: lekko słodki, owocowy, ale nienachalny
— niezapychanie strefy T
— wydajność (wystarczą 3 krople olejku, żeby pokryć całą twarz)
— skład: olejek z wiesiołka, olejek z moreli, sok z aloesu, hialuronian sodu, olej ze słodkich migdałów, masło shea, wyciąg z kwiatów aloesu i lawendy.
Toniku używałam dwa razy dziennie — rano i wieczorem. Ampułki stosowałam rano zamiast serum pod krem. Olejek tylko wieczorem po 2, 3 krople na szyję i policzki.
Na potrzeby Elementu Żeńskiego powinnam testować jak najwięcej kosmetyków. Z poziomu zwykłej konsumentki mogłabym zaniechać na jakiś czas dalszych kosmetycznych poszukiwań, bo Santaverde to ideał.
olejek 30 ml — 215zł
tonik 100 ml — 179zł
ampułki 10×1 ml — 205zł
krem 30 ml — 259zł
“Co Ci przywieźć z Japonii?” — zapytała niewinnie moja przyjaciółka Zuzia. Prośba o przywiezienie całej dream listy byłoby nadużyciem, dlatego zdecydowałam się na japoński bestseller — peeling Natural Aqua Gel Cure. Statystyki mówią, że sprzedaje się on w Japonii średnio co 16 sekund. Po 17 miesiącach stosowania (na tyle starczyło mi opakowanie 250g, sięgając po nie średnio raz w tygodniu) szukam desperacko kolejnej osoby, która kupiłaby mi go ponownie. Bowiem jest to, moje kochane, hit!
Zawiera wodę wodorową, która ma bardzo silne działanie antyoksydacyjne i złuszczające oraz naturalne ekstrakty roślinne jak aloe vera, gingko, rozmaryn. Działa jak peeling enzymatyczny — nakłada się go na 2 minuty na oczyszczoną twarz, po czym lekko zwilżonymi palcami ściera wraz z martwym naskórkiem. Nie podrażnia, pobudza mikrocyrkulację, wygładza, rozjaśnia. I nie jest to czcze pisanie — moja cera znacznie się poprawiła, odkąd go używam (przy tym nadaje się nawet do najbardziej wrażliwych rodzajów skóry). Nie zawiera konserwantów, barwników, sztucznych zapachów.
Nie mam potrzeby szukać zamiennika. Dla mnie to produkt na szóstkę z plusem.
250ml — 140zł
Puressentiel, olejek do masażu z lawendą i neroli
Czas na kolejne zwierzenie — mam bardzo słaby system nerwowy, pewnie jak większość pracujących mam mieszkających w dużym mieście. Herbatki dla nerwusów, aromaterapia, nerwosole, joga, szum morza, wakacje w głuszy — to moje codzienne i niecodzienne sposoby na radzenie sobie z napięciami. Olejek do masażu Puressentiel również zasłużył na miano kosmetycznego „odstresacza”.
Najbardziej wyczuwalne relaksacyjne nuty to neroli, lawenda i rozmaryn. Wyćwiczone nosy wyczują majeranek, rumianek rzymski i ylang ylang — każdy z nich cechuje się bardzo silnym działaniem relaksacyjnym, a gdy połączą swoje aromaterapeutyczne moce, ułatwiają odzyskanie wewnętrznej równowagi. Do tego baza pielęgnacyjna na najwyższym poziomie — olejek ze słodkich migdałów i olej sezamowy znakomicie odżywiają przesuszoną skórę.
100% składników pochodzi z upraw kontrolowanych. Kosmetyk jest organiczny i ekologiczny, o czym zapewnia certyfikat Ecocert.
100 ml — ok. 70zł
Esencja Nawilżająca MISSHA The First Treatment Essence
Wiele z Was polega na naszej opinii w kwestii doboru kosmetyków. My też mamy uszy i oczy otwarte na kosmetyczne podpowiedzi naszych koleżanek. Po raz pierwszy o esencji Missha Time Revolution usłyszałam od Oli Niepsuj, która przetestowała niemalże wszystkie koreańskie bestsellery, a mimo to ciągle powraca do tego produktu, twierdząc, że nic mu się nie równa.
Jej zachwyt podziela Basia Starecka, która z podróży do Seulu wysyłała mi entuzjastyczne recenzje i ostatecznie przytachała dla mnie w walizce buteleczkę i wręczyła ze słowami: „Nie pożałujesz”. Powiem tak — moja twarz nigdy nie była bardziej glowy.
To supernawilżająca woda, która sprawia, że skóra zupełnie się nie przesusza, sebum nie wariuje, zaś cera nabiera zdrowego koloru. Nakładam rano i wieczorem jako pierwszy produkt po umyciu buzi. Nalewam odrobinę na wnętrze dłoni i wklepuję, wciskam, wmasowuję.
Zawiera ekstrakt z fermentowanych drożdży, które strukturą przypominają ponoć namnażane komórki ludzkie. Zawierają też dużo witaminy B — łagodzącej stany zapalne skóry (również trądzikowe). Kolejny ważny składnik to pochodzący z liścia afrykańskiej rośliny Cassia Allata DN—Aid™. Regeneruje komórki skóry, naprawia uszkodzone DNA skóry i zwalcza wolne rodniki.
150ml — ok. 160zł