Wywiad. 08.07.2019. Tekst: Monika Kucel, Paulina Puchalska; zdjęcia: Ania Morgowicz. Materiał do Wysokich Obcasów

Marysia Makowska

Mierzymy się na co dzień z archetypem, który mocno zakorzenił się patriarchalnym społeczeństwie — wydatne usta, długie włosy, zrobione rzęsy. A ja bym chciała, żeby to było opcją. Nie widzę nic złego w makijażu, w kreowaniu się pod ten schemat, o ile pozostaje otwarta przestrzeń i wolność na wszystko, co inne

„Kompleksy i nadmierna skromność spowalniały mój rozwój” — powiedziałaś w wywiadzie dla Vogue’a. Myślę, że dotyczy to wielu osób na świecie, a szczególnie kobiet.  Jak się z tym uporałaś?

Z dzieciństwa w latach 80. w Polsce zapamiętałam, że dużą wagę przywiązywało się do tego, co powiedzą ludzie. Wtłoczono mi frazesy: „Nie pokazuj się, nie wychylaj się” oraz „Żeby ci woda sodowa nie uderzyła do głowy”, przez co bardzo długo nie potrafiłam cieszyć się z odnoszonych sukcesów.
Tak zaprogramowana znalazłam się w wieku 30 lat w bezczelnym Nowym Jorku, w którym z kolei ceni się indywidualizm i autentyczność. Tymczasem co ja robię? Nie wychylam się z szeregu. I bez przerwy kontroluję, czy to, co robię jest dobre, czy pasuję, czy dobrze wyglądam, czy jestem ubrana stosownie do okazji, czy jestem wystarczająco cool. Takie ciągłe nieświadome sprawdzanie się, na które mówi się tutaj self-awareness. Nie jesteś wolną osobą, próbujesz wpasować się w coś, czego dokładnie nie rozumiesz. To był mój podstawowy problem. A ludzie w Nowym Jorku wyczuwają ściemę na odległość i wiedzą, że się cenzurujesz, chcąc się przypodobać.
Druga sprawa — syndrom emigranta, który manifestuje się byciem miłym, uśmiechniętym i spolegliwym. Potrzebujesz akceptacji, żeby dobrze poczuć się dobrze w nowej rzeczywistości.

Kiedy i jak zaczęłaś to zmieniać?

Nie towarzyszyły temu żadne konkretne wydarzenia. Po prostu zaczęłam sobie uświadamiać nawracające zachowania i nazywać je po imieniu. A zmiany zachodziły płynnie. Dopiero po 4 latach zrozumiałam, że nie muszę być dla wszystkich miła. Dotarło do mnie, że niepewność ma swój zapach, który ludzie czują z daleka. I ten sztuczny, przyklejony do twarzy uśmiech… Doprowadziłam się nim do zmarszczek mimicznych (śmiech).Tymczasem w Nowym Jorku ludzie docenią, gdy mówisz, co myślisz. Nawet, gdy jest to niewygodne. Lepsza scena niż spolegliwy uśmiech. Czyli to, co u nas w Polsce dozwolone jest tylko w rodzinie za zamkniętymi drzwiami.
Z domu i polskiego rynku wyniosłam jeszcze jedną cechę, którą musiałam tu przepracować.

Mianowicie?

Unikanie konfliktów i konfrontacji. Przy negocjacjach w pracy, gdy robiło się gorąco, zawsze przybierałam tę samą postawę, czyli „zróbmy tak, jak chcecie, byle było miło”. Stawianie na swoim kosztowało mnie dużo stresu, ale do czasu. W końcu zorientowałam się, że umiejętna  konfrontacja może relacje wzmacniać, a nie osłabiać; popycha sprawy do przodu. Poczułam się wtedy wolna.

Jako świeża emigrantka biorę sobie twoje słowa mocno do serca.

Emigracja to dobra terapia. Pozbawiasz się strachu w sferze komunikacji międzyludzkiej. I nabierasz ciekawości, bo z każdej sytuacji wyciągasz wnioski, nawet z awantury. Dlatego teraz, przy okazji każdej konfrontacji, nie pilnuję, żeby było sympatycznie. Raczej jestem ciekawa, gdzie ta wymiana zdań nas zaprowadzi.

Wywróciłaś swoje życie zawodowe do góry nogami, rzucając pracę biurową w agencji reklamowej na rzecz freelancerskiej pracy reżyserki. Czy wpłynęło to na Twoją rutynę pielęgnacyjną?

Wraz ze zmianą pracy wiele się w moim życiu poprzestawiało, również w pielęgnacji. Najważniejsza kwestia, której konsekwencje odczuwam na wielu płaszczyznach — przestałam pić alkohol. Pracując w agencji reklamowej, zdecydowanie się go nadużywa. Kilka razy w tygodniu wychodzi się kolektywnie na wino, żeby umówić dzień i się odstresować. Przejście z zawodowej strefy komfortu w zupełnie nowe obszary wymagało ode mnie skupienia. Nie chciałam sobie pozwolić na mniejsze lub większe kacyki i zmęczenie.

Fajnie, że mówisz o tym otwarcie.

Może właśnie tak trzeba, głośno i bez wstydu. W nowojorskiej agencji, w której pracowałam przez kilka lat, w każdy czwartek po południu odbywały się tzw. soirée — od godziny 15:00 stół zastawiany był przekąskami i butelkami wina. Wszyscy pili, rozmawiali, elegancko i kulturalnie. Całe wydarzenie ma przecież niewinną francuską nazwę.
Nie potępiam alkoholu, nadal zdarza mi się okazyjnie wypić. Ale raz w miesiącu, a nie kilka razy w tygodniu. To była dla mnie ogromna zmiana, która pociągnęła za sobą ciekawe skutki.

Jakie?

Przede wszystkim nabrałam jasności w głowie. Budzę się o 6 rano, bez budzika, i czuję się jak milion dolarów. W ciągu trzech miesięcy od odstawienia alkoholu schudłam 8 kg, a jem dokładnie tyle samo, co kiedyś. Kolejna rzecz — świetnie mi się śpi, a miałam z tym przez wiele lat kłopoty.
Tym, którzy resetują się po ciężkim dniu paroma lampkami wina, polecam zmianę strategii (śmiech). Albo przynajmniej podjęcie próby.

Kładziesz się rutynowo o ściśle określonej porze?

Nie wiem, czy jest to rutyna. Zaczęłam bardziej doceniać sen. Nowy Jork nie jest miastem, który szanuje przespane noce. Wręcz przeciwnie — nie raz usłyszałam, że wyśpię się po śmierci i że sen zabiera czas. Nie biorę sobie tych „rad” do serca. Chodzę spać około 22, a budzę się, jak wspominałam, chwilę przed 6, i czuję ogromną poprawę jakości życia.

Z drugiej strony dużo podróżujesz, co na pewno zakłóca rytm snu. Masz sprawdzone sposoby na jet lag?

Mam żelazny zestaw, z którym się nie rozstaję — słuchawki wyciszające dźwięki, nakładka na oczy, która odcina dopływ światła, olej CBD (przyp. red. olej z konopi indyjskiej bez THC). Tworzą strefę komfortu zarówno w samolocie, jak i pokoju hotelowym. Jet lag jest, ale skraca się dyskomfort.
Przed wylotem pomagają też kąpiele z dodatkiem gorzkiej soli Epsom, która zawiera siarczan magnezu. Oprócz działania relaksacyjnego, niesamowicie wygładza skórę. W ten sposób wspieram organizm również w okresach wzmożonej pracy. Jeśli tylko mam dostęp do wanny, kąpię się nawet codziennie — w zależności od tego, gdzie akurat jestem, dodaję sól z Kudowy, Epsom lub ich lokalne odpowiedniki.
Usłyszałam ostatnio radę, żeby spróbować wspomagać się dietą. Poczytałam o tym więcej, wypróbowałam i rzeczywiście mój organizm podczas ostatniej podróży znacznie lepiej poradził sobie ze zmianą czasu.

Opowiedz więcej.

Jeżeli podróżuje się, powiedzmy, z Nowego Jorku do Warszawy, to już na kilka dni wcześniej należy wejść w przybliżony do polskiego rytm jedzenia. W praktyce wygląda to tak, że ostatni posiłek w Stanach muszę zjeść najpóźniej o 16, a kolejny dopiero po wylądowaniu w Warszawie. Piję w tym czasie dużo ziołowych herbat. Niemniej jednak nie potrafię powiedzieć z poziomu naukowego, jak to dokładnie działa. Wydaje mi się że organizm lepiej się regeneruje, gdy nie jest zajęty trawieniem.

Trzymasz się jakichś określonych kroków pielęgnacyjnych lub produktów, czy improwizujesz?

Mam zestaw szczotek do masażu na sucho, do ciała i do twarzy. To pierwsza rzecz, którą przy sobie rano robię, jeszcze przed kawą. Taki energetyczny automasaż, który praktykuję od lat, wspaniale pobudza krążenie i wygładza skórę.
Ciało i twarz myję się tylko mydłem kastylijskim; włosy szamponem do przetłuszczających się włosów marki Avalon Organics. Zawsze po ciepłym prysznicu zmieniam na minutę strumień wody na zimny. Liczę, nie oszukując, do sześćdziesięciu, wolno przy tym oddychając. Wiem, brzmi ekstremalnie, ale jeśli pominę ten krok, czuję się wręcz nieswojo, tak mocno wszedł mi w nawyk.

Skąd ta metoda?

Polecił mi ją znajomy z Warszawy, Marcin Petrus, który jest instruktorem wellness i w swojej praktyce stosuje metodę Wima Hofa, czyli terapii zimnem — zanurzanie się w wannie z kostkami lodu czy wbieganie zimą na Śnieżkę w częściowym negliżu. Nie dla mnie jednak tak graniczne doświadczenia (śmiech). Minutę pod zimnym prysznicem wystoję i bardzo to wszystkim polecam.

Wróćmy do mydła. Tylko kastylijskie?

Mam jedno ukochane, Dr Bronner’s Pure Castile Bar Soap. Jestem bardzo wyczulona na sztuczne aromaty w kosmetykach i perfumach. Nie lubię intensywnie pachnieć, bardzo mi to przeszkadza i rozprasza w ciągu dnia. A wspomniane mydło pachnie delikatnie olejkiem z eukaliptusa i drzewa herbacianego. Podobnie jak mój dezodorant Malin+Goetz.

Wow, niesamowite! Ja uwielbiam pachnieć. Oczywiście bez przesady, ale określony, ziołowy zapach daje mi niesamowitą energię. Czy dobrze w takim razie wnioskuję, że kosmetyki, których używasz, są w większości bezzapachowe?

Nie, nie są bezzapachowe. Używam w większości kosmetyków naturalnych — ich zapach, jeśli nie jest wzmocniony utrwalaczami, nie utrzymuje się długo na skórze. Wolę zapach człowieka niż perfum.

Ale czystego człowieka?

Tak, zapach umytego, czystego człowieka lubię najbardziej (śmiech). Przez tę moją nadwrażliwość bardzo ograniczyłam liczbę kosmetyków. Mydło kastylijskie, ewentualnie delikatna odżywka do włosów, dezodorant. Na twarz stosuję serum, np. Dr. Hauschka, i krem nawilżający. Lubię też markę Amara Beauty — najbardziej serum z witaminą C, serum z retinolemżel z aloesu, który stosuję po umyciu na lekko wilgotne włosy. Delikatnie je usztywnia, ale nie obciąża. Polecam, zwłaszcza do włosów delikatnych i przetłuszczających się. Gdy wyschną, wystarczy lekko je ugnieść i wspaniale się układają. Zyskują też na objętości.

To mój typ włosów. Na pewno wypróbuję! Możemy się zatrzymać przy pielęgnacji twarzy?

Po tym, jak schudłam, nagle wyskoczyło mi na czole mnóstwo krostek. Ponoć to normalne przy nagłych spadkach wagi. Organizm nie nadąża z oczyszczaniem się. Pomogło mi wtedy serum z retinolem, bo ten przyspiesza odnowę naskórka. Działa zarówno na zmarszczki, jak i na zmiany skórne.
Gdy bardziej mnie wysypie, przemywam skórę prostym własnoręcznie przygotowanym tonikiem — mieszam ocet jabłkowy z wodą w proporcjach 1:3 i gotowe.

Co po serum?

Krem do twarzy Weleda — na noc z róży, na dzień z migdałów. Bardzo je lubię i raczej nie zmieniam.

Właśnie takie zapachy kocham.

Mnie też się takie podobają, ale lubię nimi pachnieć przez chwilę. Cieszy mnie, że szybko się ulatniają.

Ja bym z kolei chciała, żeby utrzymywały się przez cały dzień.

Nowy Jork wprost oszalał na punkcie naturalnych kosmetyków. Są sklepy, które sprzedają wyłącznie zaangażowane marki, jak np. Credo Beauty. Mam od nich ultra nawilżający krem, którego używam najczęściej po zimie, gdy moja skóra jest mocno przesuszona. Z gotowych kosmetyków to właściwie wszystko.
Zdarza mi się sięgać po eksperymenty kosmetyczne koleżanek. Moja znajoma Janean z Teksasu robi wspaniałe serum z aloesu (przyp. red. przepis w stopce). Zupełnie naturalne, do samodzielnego wykonania w domu. Czasem na noc po serum używam kremu na bazie masła shea, oliwy z oliwek i olejków eterycznych, który zrobiła jeszcze inna koleżanka — Louise z Cape Town. Masło shea działa przeciwzapalnie i pomaga skórze się regenerować. Nie można stosować go na dzień, bo wygląda się, jakby się wpadło w kostkę masła (śmiech). Ale cera po jego użyciu jest taka promienista!

A makijaż? Stosujesz?

W ogóle.

Od zawsze?

Od zawsze. W moim domu też nie było takiej tradycji. Zawodowo obracałam i nadal obracam się w gronie mężczyzn i po prostu nigdy nie czułam, że to mój obowiązek. Makijaż zawsze wydawał mi się sztucznym tworem. Dlaczego ja mam się malować, skoro oni tego nie robią?
Brak makijażu nie jest moją filozofią ani buntem. Ja po prostu lubię moją twarz taką, jaka jest. Szczególnie, jak mam czystą cerę. Uwiera mnie jednak  nowojorskie przekonanie, że niepomalowana kobieta jest nieprofesjonalna. Zupełnie się z tym nie zgadzam.

Jak myślisz, skąd się to wzięło?

Uważam, że w dużej mierze wynika to z faktu, że kobieta jest przyzwyczajona do bycia obserwowaną przez mężczyzn i przygotowuje się do tej obserwacji. Stara wpasować w oczekiwania. Mówi zresztą o tym koncept male gaze — kobiety, z przymusu lub dobrowolnie, nieustannie przeglądają się w męskich oczach. Świadomie i nieświadome.
Pojawienie się Instagrama jeszcze bardziej uwypukliło i wzmocniło to zjawisko. Kobiety kreują swój wizerunek w taki sposób, żeby podobać się mężczyznom, a dopiero w drugiej kolejności sobie.

Nie masz wrażenia, że kobiety robią to również dla kobiet? Że to kobiety oceniają i przyglądają się w detalu, a mężczyźni łapią tylko jakiś ogólny zarys?

Być może. Nie zmienia to jednak faktu, że najczęściej kreujemy swój wizerunek pod ocenę innych osób. Chcąc nie chcąc, mierzymy się na co dzień z archetypem, który mocno zakorzenił się patriarchalnym społeczeństwie — wydatne usta, długie włosy, zrobione rzęsy. A ja bym chciała, żeby to było opcją. Nie widzę nic złego w makijażu, w kreowaniu się pod ten archetyp, w ubieraniu się na różowo, o ile pozostaje otwarta przestrzeń i wolność na wszystko, co inne.
W opcji liberalnej również jest miejsce na male gaze. Jest w niej miejsce właściwie na wszystko, ale to ty tym sterujesz, ty wybierasz, jak się chcesz poczuć, jakich narzędzi użyć.
Żeby to się nie sprowadzało wyłącznie do bycia obserwowaną, ale żebyśmy my, kobiety, miały odwagę nie przejmować się oceną.

Oni patrzą, ale to Ty masz kontrolę, bo to Ty wybierasz sposób w jaki chcesz, żeby na Ciebie patrzyli. Chcesz być niewidoczna lub widoczna.

Dokładnie! I niech patrzą. Nie widzę nic złego w tym, że kobiety chcą pokazywać swoją seksualność światu. Jeśli świadomie wybierają tę najbardziej oczywistą, społecznie przyjętą wersję bycia sexy, to nic nam do tego, ale żeby zachować równowagę, pozostałe opcje równoległe lub skrajnie inne, nie powinny być wytykane palcami. Nie ma jednego słusznego punktu odniesienia.

Dobrze też, gdy nie musisz chodzić do działu chłopięcego, żeby kupić swojej córce ubrania bez księżniczek czy w innym kolorze niż różowy.

Mam wrażenie, że w Stanach role płci są wyraźniej zarysowane niż w Europie. Wbrew pozorom to jest bardzo konserwatywny kraj. Nadal czekamy tu na kobietę prezydenta. Tymczasem w Europie kobiety bywają szefami rządów. Zachował się tu w dużym stopniu tradycyjny model rodziny, gdzie kobieta jest w domu z dziećmi, a mężczyzna zarobkuje. Ten model jest popularny szczególnie u wyższej klasy średniej.

W kręgach artystycznych również?

Myślę, że trochę mniej. Ale mimo to wydaje mi się, że większość dziewczyn, które znam, marzy, żeby wyjść za mąż. Zresztą często obserwuję, że zdobywanie z góry ustalonych kamieni milowych jest tutaj bardzo ważne. Odhaczanie — college, długi związek, wprowadzić się, pierścionek z diamentem, ślub i dwójka dzieci, dom na kredyt na przedmieściach. Życie przechodzi bardzo linearnie, jest podporządkowane pewnego rodzaju programowi. Wydaje mi się, że w Polsce przebiega to bardziej elastycznie, jest pod tym względem większa otwartość. Ludzie mają dzieci, ale niekoniecznie są małżeństwem.

Masz swoje stałe grono przyjaciółek?

Na początku przyjaźniłam się z Amerykankami, które poznawałam poprzez pracę. Chciałam się zasymilować i wręcz stroniłam od rodaków Ta faza stricte amerykańska minęła i teraz jestem w fazie polskiej, co niesamowicie mnie uszczęśliwia. Nawet udało mi się zgromadzić swój polski girl gang. Jest nas dziewięć — dwie fotografki, dwie reżyserki, dwie architektki wnętrz, dziennikarka, psycholożka, artystka. Spotykamy się regularnie na domowe kolacje. Każda z nas doświadcza wyzwania, jakim jest Nowy Jork, i to miasto sprawdza nas na wiele sposobów. Inne dziewczyny mnie tak nie rozumieją.

Wiem, o czym mówisz… Baza kulturowa jest dobrze uklepana.

Dokładnie. Łatwiej mi w tej grupie być sobą. Oczywiście nadal utrzymuję kontakt z amerykańskimi przyjaciółkami, nikt nie poszedł w odstawkę.

Jakie dziewczyny zapamiętujesz?

W Nowym Jorku codziennie mijam tyle pięknych, inspirujących dziewczyn! I to w każdym możliwym etnicznym wariancie. Powiedziałabym żartobliwie, że moim archetypem stylu jest tzw. dziewczyna z Brooklynu.

Poproszę o słowny moodboard.

Swobodna i z dystansem do siebie. Ubrana interesująco, ale nie wyzywająco, tak po swojemu. Jest pewna siebie i ma w sobie wyraźny element humoru. Wcale nie musi być naturalna — może mieć mega mocny makijaż, ale widać, że jest w tym swoboda, element zabawy. Takie zapadają mi w pamięć. Nie skupiają się na robieniu wrażenia, tylko na byciu sobą.

Czy ludzie prawią sobie komplementy?

Jest większa swoboda w patrzeniu na siebie. I łatwo wyczuć aprobatę w czyimś wzroku, gdy podoba mu się, jak wyglądasz. Ale werbalnych komplementów doświadczam głównie wśród znajomych — i w Polsce, i w Stanach.

Nawiązując do Twojego filmu Pretty Is, chciałabym się dowiedzieć, co jest dla Ciebie pretty?

Swoboda, bycie wolną osobą, brak autocenzury, pewność siebie, autentyczność. To tyle w sferze emocjonalnej. A już w detalu — opalona skóra, czystość, wysportowana sylwetka. Niekoniecznie szczupła, mam na myśli zwinność i formę, którą widać nawet w sposobie poruszania się.

Uprawiasz sport?

W Nowym Jorku łatwo zaobserwować kult „robienia ciała”. Nie ma to związku z dobrym samopoczuciem, zwinnością czy zdrowiem. Bardziej kojarzy mi się z obsesją i przymusem. Zakładasz legginsy z siateczką z boku, kolorowe adidasy, dużą torbę i manifestujesz swój akt „robienia ciała” światu, idąc na siłownię przez kilka przecznic. Gdy przeprowadziłam do Stanów, też temu uległam i przez 1,5 roku poświęcałam się wręcz religijnie ćwiczeniom wysiłkowym. Miałam nawet przez jakiś czas swojego osobistego trenera. Robiłam przysiady, wykroki, przy ławeczce, przy atlasie, podnosiłam sztangi. Piłam odżywki, nie jadłam glutenu. I myślałam, że będę miała boskie ciało. Tymczasem w efekcie byłam ciągle zmęczona i jakaś taka przesadnie duża i nabita. Mój przyjaciel Mateusz Wójcik napisał nawet o mnie wiersz pt. „Zmęczona osoba z fajnymi mięśniami” (śmiech). Z perspektywy czasu, widzę, że bardzo brakowało mi wówczas balansu. Nie dbałam o ciało, tylko je zużywałam. Chociaż gdybyś wtedy ze mną porozmawiała, na 100% powiedziałabym, że czuję się świetnie — chodzę na siłkę co drugi dzień, patrz jakie mam mięśnie.
Teraz jest we mnie mniej napinki, przez co czuję się i wyglądam bez porównania lepiej. Ruszam się, żeby utrzymać ciało w formie — chodzę na jogę i kilka razy w roku intensywnie pływam na kajcie. Odstawiłam alkohol, zaczęłam się wysypiać, znajduję czas na medytację i na refleksję. To mnie wzmacnia i wprowadza niezbędną równowagę.

Złoty środek najlepszą metodą. Kiedy czujesz się atrakcyjna?

Poziom atrakcyjności zdecydowanie wzrasta we mnie, gdy przebywam blisko natury. Najlepiej czuję się pod koniec dnia spędzonego na słońcu i w wodzie. Gdy ciało napręża się od pływania.

A w mieście?

Gdy fajnie się ubiorę i jestem widoczna. Wyrazisty kolor dodaje mi atrakcyjności. Brak pryszczy na czole i zdrowy sen też!

Przepis na serum z aloesu:

1/2 łyżeczki witaminy C w proszku wymieszać z 1 łyżką stołową filtrowanej wody. Dodać 2 łyżki stołowe żelu z aloesu, 4 łyżki stołowe oleju z awokado, 1 łyżkę stołową oleju z dzikiej róży, 1 łyżkę stołową oleju z pestek brzoskwini, 1 łyżkę stołową ekstraktu z oczaru wirginijskiego, 30 kropli płynnej witaminy E. Na koniec dodajemy około 10 kropli olejków eterycznych: nagietek, lawenda, neroli.


Na tej stronie korzystamy z cookies. Jeżeli nie wyrażasz zgody, zmień ustawienia przeglądarki.OK