Jesteś sową czy skowronkiem?
Sową, i to do kwadratu. Całe szczęście, że pojawiła się w naszym życiu Łatka — pies, który utemperował we mnie śpiocha. Dzięki niej zmieniłam poranne rytuały. Kiedyś pracowałam do późna, jeszcze później kładłam się spać i równie późno wstawałam. Konsekwencją takiego rytmu było spóźnialstwo i niedbalstwo. Łacia przestawiła mi też hierarchię porannych przygotowań. Część z nich, jak na przykład mycie włosów, przełożyłam na wieczór. Raz w miesiącu robię hennę na brwi, żeby poranne szykowanie zmniejszyć do minimum. No i przede wszystkim dużo wcześniej wstaję.
Dzięki niej mam też większy luz z tym, w jakim stanie mogę pokazać się ludziom na ulicy. Nie mam czasu zrobić kreski i starannej fryzury. Wychodzę właściwie w tym, w czym wstaję z łóżka. Stałam się mistrzynią kamuflażu — czapka na rozczochrane włosy, słoneczne okulary, nawet w pochmurny dzień, na podpuchnięte oczy, długi płaszcz, który zakryje piżamę. Myślę, że w okolicy mają mnie za niezłą wariatkę (śmiech).
Kładziesz się jeszcze po powrocie ze spaceru?
Mentalnie tak, naciągam kołdrę po czubek głowy (śmiech). W rzeczywistości daję sobie chwilę na dojście do siebie. Na szczęście pracuję z domu, nie muszę szaleć z szykowaniem się, spieszyć, czy nawet wyglądać na przytomną. Mimo to wprowadziłam kilka lat temu względny rygor — wyraźnie oddzieliłam strefę pracy od strefy relaksu, choćby był on nawet trochę na siłę. Nie siadam (jak dawniej) do biurka w piżamie, tylko w ubraniu, po prysznicu, względnie oporządzona. Nie pracuję w łóżku ani na kanapie. Nawet laptopa mam uziemionego w jednym miejscu.
Dopiero po skończonej pracy wskakuję w przysłowiowy dres. Jest to trochę symboliczne. Gdy tego rytmu nie było, czułam się, jakbym pracowała 24 godziny na dobę. Zestresowana, że w każdej chwili muszę być dostępna, sprawdzić pocztę, odpisać na mail.
Odkąd mamy smartfony, świat oszalał i nie zna granic.
Totalnie. Musiałam w pewnym momencie zmienić system, bo czułam, że mi też grozi szaleństwo.
Chociaż tęsknię czasem za późnym wstawaniem. Zdarza mi się wyjeżdżać z Łatką w miejsca, gdzie jest ogród, gdzie jest zamknięta przestrzeń. Mogę wtedy otworzyć drzwi, wypuścić psa, wrócić do łóżka i spać, spać, spać.
Opowiesz o swoim poranku pod kątem pielęgnacji?
Staram się, żeby nie spędzać rano w łazience zbyt dużo czasu. Szybki prysznic, mydło, szampon, odżywka. Następnie olejek do ciała, zero magicznych tricków. Na twarz krem na dzień i sprawdzony, wręcz automatyczny makijaż.
Udało Ci się znaleźć fajny krem do twarzy?
Raczej nie. Mam wrażenie, że wszystkie działają podobnie. Nawilżają skórę i właściwie to tyle. Nie wierzę, że jakikolwiek krem zlikwiduje mi zmarszczki. Mam jednak jedną fiksację — zapach. Krem musi ładnie pachnieć. Natknęłam się kiedyś na wyniki sondy, z której wynikało, że Polki wybierają kremy właśnie ze względu na to kryterium.
Lubię polskie marki kosmetyczne. Dostałam jakiś czas temu do przetestowania dwa kremy marki Miya Cosmetics — Call Me Later z masłem shea i Hello Yellow z mango. Pięknie pachną (śmiech). Na tyle mnie do siebie przekonały, że kupiłam już kolejny z serii myWONDERBALM: I am Coco Nuts i mango właśnie. I jestem pewna, że na tych dwóch nie poprzestanę.
Wspomniałaś o szybkim porannym prysznicu. Wymienisz swoje ulubione produkty, po które wtedy sięgasz?
Nie jestem przywiązana do jednej marki. Często zmieniam szampony. Ostatnio jest to kokosowa seria Palmersa. Bardzo dobrze sprawdza się na moich włosach.
A jaki masz rodzaj włosów?
Każdy, serio, popatrzcie. Pod spodem są proste i przetłuszczające się, na samym wierzchu suche, a między nimi warstwa loków. Upierdliwe, wymagające i odporne na wszelkie próby ujarzmiania. Najwięcej kosmetyków w mojej łazience jest właśnie do włosów. Za to do mycia ciała uwielbiam żele Yope. Pięknie pachną (śmiech).
Mamy już tytuł wywiadu: „Pięknie pachnie”.
(śmiech) Nie użyję niczego, jeśli zapach mi się nie podoba. U Yope wszystko ładnie pachnie. Fajnie, że ruszyli również z chemią do sprzątania. Ale wracając do zapachów w kosmetykach — pamiętam fascynację The Body Shopem, zanim jeszcze wszedł do Polski. Kolorowy, zagraniczny, pachnący owocami. Pierwszy kosmetyczny crush.
Monika: Ty też przywoziłaś sobie błyszczyki do ust z zagranicznych wycieczek?
Niekoniecznie. Za to masła do ciała — obowiązkowo. Najczęściej zlecałam kupno mojemu mężowi. Jest skrzypkiem, bardzo często w trasie koncertowej za granicą. Przywoził mi zawsze to truskawkowe.
Lubię też kosmetyki & Other Stories, za opakowania i… zapachy (zwłaszcza serię Morrocan Tea). Czyli znowu to, co w kosmetykach najmniej istotne (śmiech). Ale jak tu się nie zachwycić tą skandynawską biało-czarną etykietką z zieloną kropką.
Co robić, gdy jest się estetką.
To fakt. Trudno z tym walczyć. Najlepiej oczywiście, gdy jest balans — dobry produkt, przyjemny zapach i ładne opakowanie.
Domyślamy się, że sporo kosmetyków dostajesz w prezencie do przetestowania. Co robisz, gdy nie trafiają w Twój gust? Oddajesz, odstawiasz?
Nie lubię, gdy rzeczy się marnują. Jeśli krem nie pasuje mi do twarzy, zużywam go na ciało. Gdy nie pasuje mi odżywka, używam jej do golenia nóg, a żelu pod prysznic jako płynu do kąpieli. Jeśli krem ma się sprawdzić pod oczami, to na pewno równie pięknie wypielęgnuje mi kolana (śmiech).
Wróćmy do „sprawdzonego, niemalże automatycznego makijażu”.
Przez wiele lat nosiłam bardzo mocny makijaż. Eksperymenty rozpoczęłam już pod koniec podstawówki. Koleżanka zabrała mnie do kosmetyczki, która nałożyła na moje bardzo jasne rzęsy i brwi hennę. Zachwycona efektem powiększonych, wyrazistych oczu, postanowiłam zacząć jeszcze mocniej je podkreślać. Po wielu nieudanych próbach (po których wyglądałam, jakby mnie ktoś pobił), nauczyłam się robić perfekcyjną kreskę eyelinerem. Z perspektywy czasu widzę, że miałam skłonność do przesady i już rozumiem, co miały na myśli moje starsze koleżanki, które delikatnie sugerowały mi, żeby zamiast fioletowej kredki pójść w mniej agresywny brąz (śmiech).
A mnie się wydawało, że mimo ostrych cieni i mocnej krechy, moje oczy wciąż są niewystarczająco wyraziste. Nieważne czy w górach, czy na plaży — oko musiało być zrobione. Jakaś obsesja. Do tego jeszcze skubałam brwi. Raz nawet wydepilowałam je na Edytę Bartosiewicz, z taką przerwą pośrodku. Pamiętacie?
Pamiętamy. Obłęd!
Za to teraz zapuściłam i już nic z nimi nie robię.
Fajna, praktyczna moda, prawda?
Bardzo wygodna.
Zdarza Ci się pójść do Brow Baru?
Byłam tam może ze trzy razy. Nie ukrywam, efekt zachwycający, ale jednak zasyczał wąż w mojej kieszeni. Mam obsesję zbierania pieniędzy na wyjazdy. Jeśli do 90 zł za brwi dorzucę kolejne 20 zł, to już mam na promocyjny bilet do Berlina, gdzie kocham wyjechać na weekend i bez wyrzutów sumienia pozwolić sobie na pyszne jedzenie, bilety do muzeum, i inne drobne przyjemności. Z tego powodu hennę nakładam samodzielnie, choć oczywiście nie wychodzi mi tak pięknie. Do profesjonalistek chadzam raz w roku, żeby poprawiły mi kształt łuku.
Ale pewnie na ciuchy nie szkoda Ci kasy.
No właśnie! Jak widzę fajne buty, to rzeczywiście nie myślę o podróży do Berlina. Ale butów sobie sama nie uszyję, za to zbędne włoski pęsetą usunę. Ha!
To są poza wszystkim cenne umiejętności. Zresztą z naszych rozmów z dziewczynami wynika, że dzielimy się na kosmetyczne Zosie Samosie i na te, które uwielbiają oddać się w ręce profesjonalistek, nie bacząc zbytnio na koszta.
To nawet nie pytajcie mnie o paznokcie!
A właśnie, że zapytamy.
Na pedicure poszłam raz w życiu i potwornie się wynudziłam. To malowanie, schnięcie, i jeszcze nie przyniosłam ze sobą japonek, więc klapałam z powrotem do domu w jakichś jednorazowych niebieskich klapkach (śmiech). Na szczęście miałam niedaleko.
Na domiar złego dałam nałożyć sobie hybrydę, której potem nie mogłam samodzielnie zmyć. Nie, nie i jeszcze raz nie. Zupełnie mnie to nie kręci. Oczywiście doceniam u innych dziewczyn staranny manicure — te wszystkie efekty syrenki, brokatowe kropeczki, wzorki itp. U siebie nie toleruję pomalowanych paznokci nawet na poziomie fizycznego odczuwania warstwy czegoś sztucznego na płytce. Być może jest to związane z moim wykształceniem muzycznym — skończyłam fortepian, organy i klawesyn na Akademii Muzycznej. Całe życie musiałam mieć równo przycięte paznokcie, żeby nie stukały o klawisze. Dyscyplina pozostała do dzisiaj. Przycinam na krótko obcinaczką, najszybszy manicure świata. Czasami w wakacje zaszaleję i maznę paznokcie u stóp na bananowo-żółto lub brokatowo. I tyle.
Za to bardzo lubię kremy do rąk, szczególnie te pięknie pachnące (śmiech). Smaruję je często, lubię, gdy są miłe w dotyku. Moje ostatnie odkrycia to Milky Almond Regenerating Hand Balm Phenomé i Galeniczny krem do rąk Alba 1913. Są doskonałe.
I polskie. Ponoć najchętniej kupujemy polskie kosmetyki. Pod tym względem wiedziemy prym w całej Europie. Fajnie, co?
Pewnie. Chociaż mamy też narodową słabość do kremu Nivea. Ja akurat za nim nie przepadam. Kojarzy mi się z dzieciństwem, wczesnym wstawaniem zimą do szkoły i smarowaniem twarzy przed mrozem. Mam awersję zarówno do zapachu, jak i do konsystencji. Za to mój tata jest jego ogromnym fanem. Zresztą chętnie sięga również po inne kosmetyki — głównie kremy do rąk, bo nie znosi uczucia wysuszonej skóry. Jest perkusistą, dużo dźwiga, składa, gra — smaruje dłonie wręcz kompulsywnie, zdarza mu się to nawet, gdy prowadzi samochód, co mnie od dziecka doprowadzało do zawału serca.
Powiesz nam o nim coś jeszcze? Lub o Mamie?
W mojej rodzinie jest też szczególna pamięć do zapachów. Siostra na przykład ma awersję do wody Mon Paris YSL, której używała mama, gdy byłyśmy małe. Spryskiwała się nią głównie wtedy, gdy wychodziła z domu, czego moja siostra nie znosiła — tych wyjść, rzecz jasna. Zakodowała sobie na ten zapach ból rozstania z mamą, płacz i histerię, i nawet teraz, już jako dorosła kobieta, gdy tylko wyczuje go w powietrzu, natychmiast odczuwa niepokój.
Mama nadal go używa?
Na szczęście nie, moja siostra by tego nie zniosła. Za to ja jestem od zawsze wierna jednemu zapachowi.
Jakiemu?
Le Monde est Beau od Kenzo. Kręcił mnie za nos jeszcze w liceum. Wchodziłam do perfumerii, psikałam się nimi i uciekałam. Typowa nastolatka, której sprzedawcy nie znoszą — użyje, a nie kupi. Chyba każdy przechodzi taki etap w życiu (śmiech). Za to gdy skończyłam liceum i dostałam się na Akademię Muzyczną, kupiłam je sobie w nagrodę i zostały ze mną do dzisiaj. Kojarzą mi się z samymi dobrymi momentami. A moim bliskim ze mną.
Czyli ten i tylko ten? Żadnego skoku w bok?
Lubię też mieć pod ręką klasyk CK One, po który sięgam od czasu do czasu dla odmiany. Pasuje mi do minimalistycznych stylizacji w stylu niebieskie jeansy i biała koszula. Z kolei z Kenzo czuję się po prostu kompletna. Dlatego nie szukam zamienników i nie wkręcam się w perfumeryjne nowości. Mają w składzie bazylię, łodygę pomidora, cytrusy, i coś słodkiego.
Wróćmy do make-up’u, bo opowiedziałaś tylko o swoim młodzieżowym look’u. Jak maluje się dorosła Harel?
Staram się nie powtarzać licealnych błędów. Maluję się delikatniej, co nie oznacza wcale, że używam do tego mniejszej ilości kosmetyków. Wciąż jest to cień i kreska, ale już w mniej krzykliwych kolorach. Brązy, fiolety, karmelowe, rude — to jest moja ulubiona paleta. Tuszu do rzęs używam, jeśli efekt henny już słabnie i nie mam czasu jej poprawić. Uwielbiam tinty, które poznałam dzięki wizażystce Magdzie Łach. Tak jak wspominałam, nie lubię czuć warstwy kosmetyku na sobie — lakieru na paznokciach, szminki na ustach. A tinty szybko się wchłaniają, są trwałe i nie pozostawiają tłustej warstwy. Kiedyś sprowadzałam farbki koreańskich marek przez Allegro, ale odkąd pojawiły się ich odpowiedniki w Polsce, np. w Body Shopie czy Beneficie, przestawiłam się właśnie na nie. Uwielbiam też genialne flamastry z Kiko. Produkt wielofunkcyjny — jeśli zapomnisz długopisu, to możesz sobie zanotować nim coś w notesie (śmiech).
Słyszałam nie raz, że powinnam stosować korektor pod oczy, bo mam mocne cienie. Ale znów kwestia odczuwania — czuję na sobie ten korektor i chcę odruchowo go zetrzeć. Toleruję wyłącznie lekki Perfect Cover BB Cream od Misshy. Poza tym jestem przyzwyczajona do moich cieni po oczami. Jak mnie czasem pomalują do sesji i porządnie zakamuflują, to nie poznaję się na zdjęciach. Gdy kiedyś wróciłam z taką twarzą do domu, mój mąż totalnie się przeraził. Myślał, że mi się oczy do góry przesunęły (śmiech). Dzięki cieniom twarz jest trójwymiarowa.
Kolejna rzecz — lubię malować sobie kredką dolną powiekę, a większości wizażystek, z którymi miałam do czynienia, bardzo od niej stroni. Ja bez tej kreski czuję się nieswojo. Dlatego już od jakiegoś czasu do wszystkich sesji zdjęciowych maluję się sama, a makijażystki mi ten makijaż wyłącznie poprawiają i wyrównują. Nie stresuję się wtedy, że zmienią mnie w kogoś, z kim się nie identyfikuję.
Uważam, że trzeba zachować umiar w tuszowaniu niedoskonałości. Wiadomo, że gdy człowiek ma jakieś przebarwienia, wyskoczy mu pryszcz, kot zadrapie, to jasne, można je sobie zakryć. Ale po co walczyć z czymś, co mamy na stałe? Zmarszczki, piegi, blizny, pieprzyki, znamiona. To są przecież naturalne przypadłości, z którymi mierzymy się wszystkie.
Tak a propos — kiedyś przy retuszu całkowicie wyrównano mi twarz. Wpatrywałam się przez chwilę w zdjęcie i nie wiedziałam, o co chodzi. Niby ja, ale jednak nie ja. Dopiero po chwili zrozumiałam, że brakuje mi na niej… pieprzyków.
Zareagowałaś?
Tak, poprosiłam, żeby to cofnęli.
Bywa też, że chcą mi wyszczuplić twarz. Za każdym razem bardzo mnie to irytuje. Mam taką twarz, jaką mam. Po cholerę mi ją zmniejszać do zdjęć? I żeby było jasne, uważam, że retusz jest potrzebny. Zdjęcia retuszowało się nawet wtedy, gdy były robione na kliszy. Chodzi mi tylko o zachowanie umiaru, czego w mediach coraz częściej brakuje. Wielokrotnie zdarzyło się, że nie rozpoznałam na okładce dziewczyny, którą znam osobiście.
Czy to nie działa ze szkodą dla bohaterek sesji? Taka nierzeczywista twarz kontra naturalna, z której potem trzeba się tłumaczyć Pudelkom i hejterom.
No tak, i potem wielka afera, że gwiazda „tak wygląda naprawdę”, w efekcie czego do młodych niepewnych siebie dziewczyn idzie przekaz, że nie mogą wyglądać „naprawdę”. Muszą sobie make-up’em (lub innymi bardziej inwazyjnymi metodami) zrobić twarz z Photoshopa.
Moja znajoma wykonuje lekkie zabiegi estetyczne, w tym obstrzykiwanie botoksem. Opowiedziała mi ostatnio, że bardzo dużo kobiet prosi ją, żeby zabieg był widoczny. Chcą, żeby koleżanki widziały, że stać je na botoks. Padają teksty w stylu: „Ile w tej strzykawce? Więcej, więcej”. Człowiek jest już tak zafiksowany na tym, jak inni go postrzegają, niż na to, jak on siebie. Przeraża mnie to.
Takiej historii jeszcze nie słyszałyśmy.
Widzę też, co się dzieje z moimi koleżankami blogerkami. Nagle na trzy cztery prawie wszystkie powiększyły sobie usta. Oczywiście niektóre z nich wyglądają zjawiskowo, jak np. Horkruks, nasza polska Bellucci, ale inne już niekoniecznie. Tym bardziej, że wiele z nich miało wspaniałe usta wyjściowo. Absolutnie niczego im nie brakowało. Szkoda, bo mają chłonny młody target, który pod ich wpływem masowo przed studniówką robi sobie operacje plastyczne.
Mnie akurat zależy, żeby komunikować czytelniczkom, że nie ma nic złego w byciu naturalnym.
Jak myślisz, skąd w Tobie ten luz i akceptacja siebie?
Myślę, że to kwestia wychowania. Mam naprawdę świetną Mamę.
Opowiesz o niej więcej? Też jest muzykiem?
Też jest muzykiem, od 40 lat uczy w szkole muzycznej na Grochowskiej. Nigdy nie miała obsesji na punkcie swojego wyglądu. Obserwowałam mamy moich koleżanek i koleżanki mojej mamy. Większość z nich była wobec siebie opresyjna — powstrzymywały się od jedzenia, liczyły kalorie, zawsze czegoś nie mogły. Mama na pewno też nosiła w sobie jakieś niepewności, ale podchodziła do nich na luzie.
Ma zmarszczki, na które nie zwraca większej uwagi, więc są bez znaczenia również dla innych. Pierwszy krem „anti-aging” dostała ode mnie. Maluje się delikatnie — maskara i szminka, która podkreśla piękny krój jej ust. Wiele się od niej nauczyłam przez codzienną obserwację. Nigdy nie stała nade mną i nie mówiła: „Córko, pamiętaj, masz swoją wartość”. Wystarczyło samo obcowanie z nią, podglądanie życzliwości w stosunku do siebie i do swoich córek. Jestem pewna, że to dzięki niej nigdy nie czułam się źle z tym, jak wyglądam. Wiadomo, zdarzały się momenty, że chciałam zrzucić kilka kilogramów. Tylko wtedy zamiast się na siebie nakręcać, zaczynałam ćwiczyć i je zrzucałam.
Zresztą u mnie też pojawiają się już pierwsze głębsze zmarszczki. Zauważam w kilku miejscach konsekwencje grawitacji.
Nie martwi Cię to?
Nie. Od dzieciństwa lubię obserwować jak ludzie z biegiem czasu się zmieniają. Uwielbiam oglądać albumy ze zdjęciami mojej rodziny i znajomych. Śledzić, jak kształtuje się moda, twarze, makijaże. Z fascynacją wpatruję się również w swoją własną twarz. Zastanawiam się, jak będę wyglądała za 10 lat. Jak się zestarzeje? Jak będzie wyglądało moje ciało? Co mogę zrobić, żeby być dla niego już teraz jak najbardziej życzliwa? Uważam, że trzeba dbać o to, w czym nasze mózg i serce się mieszczą.
Przyznajesz się otwarcie do operacji zmniejszenia biustu. Opowiesz nam o tym?
Zaznaczę od razu na początku, że operacja nie miała związku z brakiem akceptacji dużego biustu, bo zawsze go akceptowałam. A sama historia jest trochę straszna, trochę śmieszna. Piersi zaczęły mi rosnąć, gdy miałam 9 lat. W wieku 12 osiągnęłam już rozmiar E. Na szczęście ja też szybko urosłam i w wieku 13 lat byłam do jego wielkości „dopasowana”. Problem w tym, że przestałam rosnąć, ale biust nie. Skończyłam na rozmiarze miseczki M. Rok temu zaczęły się poważne kłopoty kręgosłupem — w odcinku szyjnym blokował się przepływ płynów rdzeniowych, przez co dokuczał mi chroniczny ból pleców i głowy. Musiałam rozpocząć rehabilitację. Udało się odblokować nieco szyję, ale zapowiedziano mi, że ulga będzie chwilowa, że problem przy takim rozmiarze i tak wróci. Mój kręgosłup wytrzyma góra 4 lata.
I to właśnie na rehabilitacji dowiedziałam się, że jest istnieje rozwiązanie, dość drastyczne, w postaci operacji zmniejszenia biustu.
Zasiali ziarenko?
Dokładnie. Dotychczas myślałam, że skoro takie urosły, to takie są. Lubiłam je. Doczekały się nawet swojego hashtagu — #bufetharel. Wymyślił go Michał Szulc, gdy próbowałam się wbić w gorset, który uszył na swój pokaz. Mogłam go sobie co najwyżej na mój bufet położyć (śmiech).
Bywał serdecznie obśmiewany przeze mnie i przez moich bliskich. Żartowano, że najpierw wchodzi bufet, za nim wchodzi Harel. Zrobiłam w domu imprezę pt. „Gorący bufet Harel”. Oswoiłam temat.
Pewnie musiałaś szyć staniki na miarę.
Zawsze korzystałam z pomocy brafitterki. Bodajże pierwszą w Warszawie była pani Hania — najlepsza i najgorsza na świecie. Stanik dobierała znakomicie, ale przy okazji szarpała w przymierzalni, fukała niezadowolona, rzucała tekstami: „Nie mam staników z tak wąskim obwodem. Jedz kluski i leż, i wróć do mnie za miesiąc, jak przytyjesz”. Była straszna, ale nigdy nie sprzedała niczego, co by nie leżało idealnie. Przez wiele lat zaopatrywałam się u niej, ale gdy powstało więcej tego typu miejsc (z przyjaźniejszą obsługą), przeniosłam się.
Jeszcze do zeszłego roku udawało mi się dopasować stanik. Ale gdy już nawet miłe panie załamały ręce, nie mogąc znaleźć dla mnie stanika, postanowiłam poddać się operacji.
Kiedy miałaś operację?
We wrześniu. Poszłam na konsultacje, zrobiłam wszystkie badania…
Czyli?
Rentgen klatki piersiowej i kręgosłupa, USG piersi, morfologia. Pierwszy wolny termin przysługujący mi z NFZ — 2021. Wtedy kwalifikowałabym się już na operację kręgosłupa, dlatego podjęłam decyzję o zabiegu w klinice prywatnej. Nie wiem, czy wchodzić w szczegóły.
To temat, o którym mało się mówi, więc jeśli tylko masz siłę i ochotę — pewnie.
Warto wiedzieć, że zabieg ten należy do refundowanych. Akurat ja nie mogłam tyle czekać, ale gdy ktoś ma nieco lżejszy przypadek, zawsze może zapisać się do kolejki. Trzeba tylko trafić na lekarza, który zechce wypisać skierowanie do chirurga plastyka. To nie jest fanaberia, tylko konkretne schorzenie — przerost gruczołu piersiowego, zwane inaczej gigantomastią. Piersi nie przestają rosnąć, stają się gigantyczne. Zdarza się, że rosną nawet po operacji i trzeba ją powtórzyć.
Słyszy się dużo o tym, żeby kochać i akceptować siebie. Ja kocham i akceptuję, ale bolą mnie plecy.
Gloryfikacja dużych piersi jako symbol kobiecości.
Ile razy usłyszałam już po fakcie żartobliwe: „Trzeba było mi oddać trochę”. Odpowiadałam: „Uwierz, nie chciałabyś”. Człowiek z małymi piersiami nie wyobraża sobie, jaki to jest ciężar. Ja sama dopiero teraz, po zmniejszeniu, zdałam sobie sprawę, ile one ważyły i jakie to było uciążliwe. Dwa kilogramy cukru z dekoltu mniej.
Monika: Ja już podczas laktacji narzekałam na powiększony biust. A i tak był mały.
To wyobraź sobie, że ja nie mogłam na przykład biegać. Na jodze przy pozycjach odwróconych biust mnie przyduszał. Na szczęście udało mi się kupić sportowy stanik i w domu wykonywałam łatwiejsze treningi z Chodakowską. Dobrze mi to zrobiło na sylwetkę — wysmukliłam się, skóra stała się bardziej napięta. Ja się pomniejszyłam, talia się pojawiła, a piersi nie drgnęły nawet milimetra.
Gdy po operacji po raz pierwszy podnieśli mnie do pionu, poczułam natychmiast lekkość. Tego uczucia nie zapomnę nigdy. Nagle jest tak, jak pewnie być powinno. Wyglądam proporcjonalnie, czuję się znacznie pewniej.
I do jakiego rozmiaru zmniejszyłaś?
Jeszcze do końca nie wiem. Jestem siedem tygodni po operacji i dopiero teraz zaczynam wracać do formy. Za dwa tygodnie zdejmuję gorset i dopiero wtedy się okaże, do jakiego rozmiaru biust został zmniejszony.
Jak większość operacji i ta niesie za sobą ryzyko powikłań. Nie chcę straszyć, uczulam tylko, że trzeba zdawać sobie z tego sprawę. Możliwe, że nie będę mogła karmić piersią. Oczywiście niekoniecznie, ale to jedna z potencjalnych konsekwencji. Dla kobiet, dla których jest to ważne, rekomenduje się odłożenie operacji. Ja jednak uznałam, że wolę mieć siłę trzymać to ewentualne dziecko na rękach, bo z chorym kręgosłupem byłoby ciężko.
Jak skomentowało tę decyzję Twoje najbliższe otoczenie?
Wspierało mnie, chociaż zdarzały się też komentarze o braku akceptacji do własnego ciała. Dużo przykrych słów znalazłam na forach dla „biuściastych”, które przeglądałam przed zabiegiem. Porady w stylu: „Twój kręgosłup się przyzwyczai, pewnie biust ci za szybko urósł” albo „Zaniedbałaś się, zacznij ćwiczyć, to się zmniejszy”. Nie wiem, po co ludzie tak piszą.
Temat jest ważny i bardzo mało popularny. Gdy zdecydowałam się opisać moją historię na Instagramie, dostałam mnóstwo wiadomości od dziewczyn, które przeszły przez to samo, tych, które czekają na zabieg i najwięcej od tych, które są pełne obaw, bo również taką opcję rozważają.
Na jakie kobiety zwracasz uwagę na ulicy?
Inne. Nie muszą być klasycznie piękne, ani modnie ubrane. Zwracam uwagę na 70-letnie dziewczyny z pomarszczoną twarzą, ale w pięknie skrojonym płaszczu. Pewnie uszytym na miarę 40 lat wcześnie, ale wciąż idealnie pasującym, bo ta dziewczyna o siebie dba. Ma pięknie dobraną szminkę i eleganckie rękawiczki.
Intrygują mnie osoby, których nie jestem w stanie sklasyfikować — nie są to klony, bo wszyscy jesteśmy do siebie podobni. Ale zawsze są oryginały i ich klony. Oryginały można wyhaczyć.
Gdzieś w Internecie mignęło nam, że chciałabyś przeżyć dzień jako Kim Kardashian. Podtrzymujesz?
O tak, chciałabym sprawdzić, jak to jest nie mieć absolutnie żadnego poczucia obciachu. Chociaż wolę jednak Pamelę Anderson — wcielenie kiczu, ale takiego szczerego. To za Pamelą, a nie Kim obejrzałabym się na ulicy.
Zdarza Ci się kimś zainspirować?
Oczywiście! Na początku były wyjazdy zagranicę i wyłapywanie z tłumu stylowych ludzi. Potem śledziłam blogi streetstylowe, dzięki którym zamiejscowa ulica była na wyciągnięcie ręki.
Teraz szaleję na Pintereście. To dla mnie aktualnie najbardziej inspirujące miejsce w Internecie, gdzie sprawdzam właściwie wszystko: makijaże, fryzury, tutoriale, jak używać lokówki.
Już umiesz?
Tak, wreszcie to ogarnęłam. Kilka lat temu brałam udział w sesji zdjęciowej, do której czesał mnie wspaniały Rafał Żurek. Fascynowałam się wtedy Alexą Chung. Miałam podobnie ścięte włosy, z tą różnicą, że jej układały się doskonale, a moje nie (śmiech). Rafałowi za pomocą lokówki się zrobić na mojej głowie wymarzoną fryzurę — naturalną, trochę niedbałą. Już wtedy zapragnęłam mieć lokówkę, ale ostatecznie zniechęciła mnie wizja spędzania dodatkowego czasu przed lustrem i odpuściłam.
Kilka lat później spotkałam się z Rafałem ponownie przy okazji sesji do Wysokich Obcasów. Wyobraźcie się, że przywitał mnie tekstem: „Co robimy z włosami? To samo, co wtedy?”. I znów wyszło świetnie. Pewnie się domyślacie, że po zakończeniu zdjęć od razu pobiegłam po lokówkę.
Przychodzą Ci do głowy jakieś cenne rady, które otrzymałaś od profesjonalistów, a którymi mogłabyś się podzielić z naszymi czytelniczkami?
Tak! Podpierać o coś łokieć przy robieniu kreski eyelinerem, bo tylko wtedy masz gwarancję, że wyjdzie równa — sprawdzone na własnym oku. Co jeszcze… Demakijaż! Zawsze. Bez wyjątku. Nawet w najgorszym stanie, ledwie trafiając wacikiem w twarz.
Pamiętam też o filtrach SPF. Odkąd usnęłam na plaży na Lazurowym Wybrzeżu i obudziłam się ze skórą w kolorze wiśniowym i z ustami jak Angelina Jolie, towarzyszy mi wzmożony stres przed ekspozycją na słońce. Pilnuję i siebie, i znajomych spędzających ze mną wakacje. Smaruję się kompulsywnie, co 15 minut. Ale dzięki temu mam równomierną opaleniznę, która długo się utrzymuje.
Kiedy czujesz się najbardziej atrakcyjna?
Gdy jestem wyspana, opalona, ostatniego dnia urlopu (śmiech). Nie wiem, czy faktycznie lepiej wtedy wyglądam, ale lepiej się czuję, co pewnie widać na zewnątrz. Nie potrzebuję wówczas maskary czy podkładu — zdobi mnie dobre samopoczucie i wakacyjna aura.
I na sam koniec poprosimy o Power Beauty Item — coś, co w mig poprawia Ci samopoczucie.
Perfumy Kenzo. Do tego, powtórzę się, trochę słońca i zdrowego snu. I tyle!
Produkty
Twarz:
Miya Cosmetics myWONDERBALM Hello Yellow
Make-up:
flamastry do ust Kiko
Perfect Cover B.B. Cream Missha
Ciało:
truskawkowe masło do ciała The Body Shop
krem do rąk Milky Almond Regenerating Hand Balm Phenomé
Galeniczny krem do rąk Alba 1913
Zapach:
Le Monde est Beau Kenzo
CK One