Wspominasz jakąś rolę, która do dziś w Tobie rezonuje? Czy jednak z czasem emocje słabną i podchodzisz do tego zadaniowo?
Siłą rzeczy niektóre, zwłaszcza dawniejsze role zamazują się w pamięci. Podobnie jest z ludźmi, np. z kolegami ze szkolnych ławek — nadchodzi moment, kiedy relacje, których nie pielęgnujemy na co dzień, jakkolwiek serdeczne by nie były, gdzieś się rozmywają. Oczywiście zdarza się, że zbiera mi się na aktorskie sentymenty, ale przeważnie najważniejsze są dla mnie aktualne role. Teraz mogłabym wymienić dramatyczną Felicję z „Jak być kochaną” w Teatrze Narodowym, czy Weronikę z filmu „7 uczuć”, dzięki której mogłam znowu być dzieckiem. Ale jeśli chodzi o projekt jako całość, o emocje i czas, jaki spędziłam z postacią, to na pierwszym miejscu jest Alicja z „Fugi”, z którą żyłam trzynaście lat.
A którą wymyśliłaś sama od początku do końca, pisząc scenariusz.
Dlatego też zostanie już ze mną na zawsze. Dojrzewałam razem z nią, zmieniałam się przez te lata — jako człowiek, jako kobieta i jako aktorka. Trochę dla niej i trochę dzięki niej.
Nie tylko występujesz w filmach, ale też sporo ich od zawsze oglądasz. Potrafisz wskazać konkretne bohaterki, które w mniejszym lub większym stopniu ukształtowały Twój wzorzec kobiecości?
W dzieciństwie „Niewolnica Isaura” (śmiech) — zawstydzona, małomówna, z rumieńcem na twarzy. Całkowita odwrotność mnie, której zawsze i wszędzie było pełno. I chyba właśnie te różnice w charakterze i sposobie bycia najbardziej mnie pociągały. Prosty mechanizm — często pragniemy być inni, niż jesteśmy, i zachwycamy się tym, czego sami nie mamy.
Jednak prawdziwym przełomem była Dorota Stalińska w filmie „Krzyk” Barbary Sass. Przesadnie wulgarna, bezkompromisowa, bez krztyny chęci przypodobania się komukolwiek. Jak ona istniała na tym ekranie! Imponowała mi tym bardziej, że byłam grzeczną dziewczynką z dobrego domu, która do wszystkich się uśmiechała się i dbała o to, czy innym jest z nią dobrze, a nie czy jej z nimi. Później zresztą ta wieloletnia fascynacja silnymi kobietami przeniosła się w jakimś stopniu na pracę nad wspomnianą Alicją z „Fugi”, która na początku w moim scenariuszu była zalękniona, niepewna siebie, była pewnego rodzaju medium, w którym przeglądają się inne postaci. Jednak z każdą nową wersją scenariusza ewaluowała, i wreszcie stała się silną, dziką kobietą, w swej niepamięci wolną od nakazów, zakazów i reguł, które są nam wtłaczane do głów od dzieciństwa.
Zwracasz uwagę na kobiety poza ekranem? Jakie one są?
Różne! I ta różnorodność jest w nich fascynująca. Zwracam uwagę już nie tylko na te, które „nic nie muszą”, a które niegdyś tak mnie przyciągały. W końcu nagromadziłam w sobie tyle siły i asertywności, z których brakiem walczyłam przez lata, że nie czuję potrzeby przeglądania się we wzorcach z młodości. Choć nadal je podziwiam.
Tak naprawdę interesują mnie po prostu ludzie, bez podziału na płeć. Najbardziej lubię przemykać ulicami niezauważona i przypatrywać się bacznie przechodniom. Ich twarze, ich niekontrolowane odruchy, małe gesty, sposób mówienia są dla mnie inspiracją. Jestem przekonana, że każdy człowiek nosi w sobie jakąś wyjątkową historię, nawet jeśli sam w to nie wierzy.
Powiedziałaś, że musiałaś w sobie przepracować kwestię asertywności. A co z poczuciem własnej wartości, z samoakceptacją? Czy z perspektywy kilkudziesięciu już lat w zawodzie możesz powiedzieć, gdzie ono było, jak zaczynałaś, będąc dwudziestoparolatką, a gdzie jest teraz? Aktorstwo pomogło Ci się uporać z własną cielesnością?
Niezależnie od wieku czy spełnienia zawodowego zawsze raczej akceptowałam siebie, swoje ciało, swoją twarz. Jako aktorka bardzo doceniam też uniwersalność, którą w sobie mam — ani nie jestem amantką, ani nie jestem zbyt charakterystyczna. Taki rodzaj powierzchowności, z którego można lepić jak z gliny, to coś, co uważane jest za atut w moim zawodzie. Natomiast długo nie mogłam pogodzić się z tym, że wyglądam jak podlotek i że jestem drobniutka i dziewczęca bardziej niż kobieca. Absurd, prawda? Jak miałam lat 19 i 20, i zdawałam bez powodzenia dwa razy do szkoły teatralnej w Krakowie, to ciągle słyszałam, że wyglądam, jakbym miała 12 lat i że mam jeszcze czas, bo oni tu potrzebują kobiet, a nie dzieci. I to uruchomiło we mnie lawinę niepewności, które przerodziły się w zupełnie nieadekwatny do rzeczywistości kompleks.
Ale w końcu się dostałaś.
A wraz ze mną plejada rasowych kobiet w typie modelek i gwiazd z pierwszych stron gazet (śmiech). Na szczęście dość szybko okazało się, że nie nadaję się do większości filmowych ról, jakie wtedy proponowano kobietom.
Na szczęście?!
Już tłumaczę. Polska, lata 90. W kinie miejsce kobiety jest obok mężczyzny, nigdzie dalej, a już na pewno nie autonomicznie, bez niego. O kompleksowej, pełnokrwistej roli kobiecej można było tylko pomarzyć. Do wyboru: matka głównego bohatera — a na to byłam za młoda — albo ozdoba w postaci kochanki, która przede wszystkim musi być dobrze uczesana i pomalowana, a jej główne zadanie aktorskie to dobrze się prezentować w bieliźnie. Mnie takich ról nie proponowano, bo z moim wyglądem dziecka groziłoby to wizytą prokuratora na planie (śmiech). Natomiast mogłam przebierać w rolach dziecięcych — Ania z Zielonego Wzgórza, Dorotka w Czarodzieju z Krainy Oz, uczennica w „Lekcji” Ionesco. Dużo ciekawszych i barwniejszych. I szybko okazało się, że gram rolę za rolą, bo brakuje aktorek o moich warunkach. Grałam w musicalach, komediach, farsach. To pozwoliło mi szkolić warsztat i umacniać swoją pozycję. Już na trzecim roku miałam etat w teatrze i przeszłam na indywidualny tok studiów, właśnie ze względu na częste próby, premiery i zdjęcia.
Później, wraz z pierwszą propozycją od Mariusza Grzegorzka, przyszły też poważne sztuki, dramaty. Okazało się, że wraz z wiekiem wcale nie ubywa mi propozycji zawodowych. Przeciwnie! Im jestem starsza, tym tych propozycji jest więcej. Już dawno pozbyłam się kompleksów związanych z cielesnością, tylko musiałam przyzwyczaić się do tego, że zawsze gram kobiety ok. 10 lat młodsze od siebie. W czerwcu ubiegłego roku skończyłam 50 lat, grając w serialu 39-latkę, a w teatrze 40-latkę, która zachodzi w ciążę (śmiech).
Myślisz o przemijaniu? Niepostrzeżenie przeskoczyłyśmy od dwudziestki do pięćdziesiątki.
Na tym polega życie, że każdego dnia zbliżamy się do śmierci. To jest nieuniknione. Niby każdy jest tego świadom, ale jako społeczeństwo oszukujemy się, że tej śmierci nie ma, a starość nas nie dotyczy. Tak gonimy za młodością, że najlepsze lata życia przeciekają nam przez palce. A przecież nie zatrzymamy tego procesu, więc czemu najzwyczajniej w świecie nie skupiać się przede wszystkim na tym, co jest teraz? I być tu i teraz?
Ostatnio przyszła do mnie znajoma i powiedziała: „Gabrysiu, ja czuję, jakbym miała dwadzieścia lat. I nagminnie zapominam o tym, że mam sześćdziesiąt. Mam w sobie tyle pragnień, młodości i namiętności, mam ochotę się rozwijać i zdobywać świat. Ale kiedy wchodzę do łazienki, i napotykam swoją twarz w lustrze, jestem przerażona.” A mnie smuci to jej przerażenie. Nasze ciała krótko są młode, owszem. Jednak my to nie tylko ciało! Co więcej, w pewnym wieku nie musimy już niczego udowadniać. W końcu! Czy to nie uwalniające? Nie zapominajmy jak cenne jest to, że w pewnym momencie możemy być po prostu sobą, ze swoją dojrzałością, świadomością, wiedzą, życiową mądrością i dystansem, którego tak często brakuje młodości… Jedynym smutnym zjawiskiem jest to, że często kiedy życie można by dopiero zacząć na dobre w tym nareszcie spokoju, zgodzie ze sobą, akceptacji i w szczerej radości ze świata, bo już się go nie boimy, bo już go mamy oswojonego, przychodzi czas, żeby umrzeć. To jest ten słodko-gorzki paradoks.
Skoro jesteśmy przy ciele — jak o nie dbasz?
Nie umiem żyć bez ruchu. Od maleńkości uprawiałam różne sporty, nawet odpoczywam aktywnie. To dzięki tacie. Już jako 4 latka jeździłam na nartach, całe dzieciństwo tata zabierał mnie i moją siostrę w weekendy na wielogodzinne piesze wycieczki po Sudetach, które otaczały naszą wieś. Wychodziliśmy o 10, a wracaliśmy o 17, 18, czasem nawet później. Umęczeni, ale szczęśliwi. Jako nastolatka ćwiczyłam karate i taekwondo.
Teraz mieszkam przy parku Pole Mokotowskie, gdzie regularnie biegam. Wyruszam przed śniadaniem. To mój sprawdzony sposób na dobry początek dnia, bo ruch nie tylko dobrze wpływa na ciało, ale też oczszcza głowę z kociokwiku myśli i problemów.
Niedawno odkryłam rewelacyjny klub Orangetheory na Mokotowie. Godzina intensywnego treningu tam to dla mnie zastrzyk energii na cały dzień. Co jeszcze? Chodzę po górach z grupą zaprzyjaźnionych kobiet i praktykuję jogę z Anią Koperą, naszą wspaniałą przewodniczką (przyp. Red. Slow and Active). Lubię się ruszać, lubię uczucie panowania nad swoim ciałem. Jest ono moim narzędziem pracy i muszę je utrzymywać w formie. I nie chodzi mi o szczupłą sylwetkę, bo chętnie do roli przytyję, jeśli będzie taka potrzeba. Mam na myśli sprawność ciała, jego lekkość i giętkość. Irytują mnie spięte ścięgna nóg, gdy np. mam za długą przerwę w praktyce jogi. Poprzez aktywny tryb życia wyrobiłam sobie z moim ciałem bliską więź, czuję je i jego potrzeby.
A od środka?
Ponad 20 lat temu zrezygnowałam z jedzenia mięsa. Bardzo lubię przygotowywać i jeść zdrowe posiłki — bazą mojej diety są kasze oraz gotowane warzywa i owoce ze sprawdzonych źródeł. Rodzina śmieje się, że mam fioła na punkcie wszystkiego, co „bio, eko i organiczne”. Warzywa często kupuję od Marty Gładuń, która hoduje je na własnej farmie ekologicznej na dziewiczych terenach Roztocza (przyp. red. Ogród Szambala), i wysyła na całą Polskę. Pod okiem Marty robię też raz w roku tzw. detoks. To 6 dniowe oczyszczająca głodówka, po której czuję się jak nowo narodzona.
Jak sobie radzisz na planach filmowych? Przynosisz gotowe jedzenie z domu?
Podczas intensywnej pracy na planie filmowym czy przed premierą w teatrze przywiązanie do zdrowej diety staje się rzeczywiście kłopotliwe. Wracam do domu właściwie tylko na noc. Nie ma czasu ani przestrzeni, żeby samemu gotować. A przy tym nie znoszę jeść śmieciowo, nie potrafię już pójść na taki kompromis. Dieta pudełkowa zdawała się być jedynym słusznym rozwiązaniem, ale długo szukałam tej naprawdę zdrowej. Aż wreszcie, dzięki rekomendacji znajomej z trekkingu, trafiłam na catering Proszę Zdrowie.
Znamy!
Tak?! Nie dość, że posiłki są wegańskie, zróżnicowane to jeszcze ze składników ekologicznych. I pyszne! Po trzech tygodniach nie miałam przesytu. I mają też ekologiczne opakowania i sztućce. Czuje się w tym jedzeniu miłość i pasję. Na pewno będę do nich wracać w trudnych momentach.
Czy kupując kosmetyki, również kierujesz się podobnymi kryteriami?
Staram się kupować świadomie, zwracać uwagę na składy i atesty. Preferuję kosmetyki bez chemii. Jednak ze względu na atopową skórę zdarza mi się sięgać po specyfiki apteczne lub te sprawdzone w przeszłości, np. Avene lub La Roche-Posay, ale też klasyki od naszej Ziai, która stoi w drogeriach na najniższej półce, a ma w ofercie wiele fantastycznych kosmetyków.
Chętnie przyglądam się nowościom. Szczególnie teraz, gdy na naszym rynku pojawiło się tyle cudownych, świadomych marek. Zakochuję się w nich tak samo, jak zakochuję się w filmach czy książkach.
Kto lub co w ostatnim czasie zdobyło Twoje serce?
Bez cienia wątpliwości polska marka IOSSI, którą poznałam dzięki charakteryzatorce Oli Nejbauer na planie filmu „W lesie dziś nie zaśnie nikt”. Jako że mieliśmy wyglądać naturalnie, Olga nie używała praktycznie żadnych podkładów. Smarowała nas za to obficie kremem różanym, a zmęczone twarze „ożywiała” mgiełką z acerolą. Dzięki temu skóra wyglądała naturalnie i zdrowo, mimo świateł i zdjęć w ciemnym lesie. A ja przepadłam i postanowiłam przetestować wszystko, co mają w swojej ofercie. Nie zawiodło mnie nic! Ani pasta ryżowa do mycia twarzy, ani nawilżające serum olejowe, które stosuję pod krem, ani balsamy do ciała, które pachną tak, że mam ochotę je zjeść — zwłaszcza May Chang z olejem konopnym. Przyznam, że polskie kosmetyki zachwycają. Są nowoczesne, wyraziste. Urzeka mnie surowy charakter Ministerstwa Dobrego Mydła i pastele marki Miya — następne moje odkrycie.
Choć mam też słabość do marki Babor, bo na tych produktach pracowała pierwsza kosmetyczka, do której trafiłam pod koniec nauki w liceum w Kłodzku. Ostatnio odkryłam Instytut Babor na warszawskim Wilanowie, przy ul. Sarmackiej. To nie tylko wspaniałe kosmetyki. Chodzę tam też na masaże twarzy i ciała, w czasie których tak się relaksuję, że zasypiam. Podobno wtedy lepiej działają (śmiech).
Często korzystasz z usług kosmetyczki?
Niestety brak czasu nie pozwala mi na regularne wizyty. Ale mam jedną kosmetyczkę, czarodziejkę Iwonę Dobrucką, która podczas niemal trzygodzinnej wizyty potrafi tak zregenerować skórę, że wyglądam jakbym właśnie wróciła z wakacji. Za jej radą jako posiadaczka suchej cery używam kremów nawilżających latem, a bardziej treściwych, wręcz tłustych zimą — zwłaszcza na noc.
Jest coś, czego nie lubisz przy sobie robić?
Nie lubię układać włosów. Mam ich dużo, ale są cieniutkie i rosną jak chcą — w różne strony. I o ile fryzjer ma na nie swoje sposoby, to ja niestety już nie. Dlatego wybieram proste, krótkie fryzury, w których zresztą wyglądam najlepiej. I mam dwa sprawdzone kosmetyki do układania, które mogę szczerze polecić. Pierwszy to tzw. puder dodający objętości w sprayu I want body texture spray Eleven Australia, który polecił mi wspaniały fryzjer Maciek Towarek. Wystarczy wstrząsnąć, potraktować miksturą włosy u nasady i można je reżyserować jak się chce (śmiech). Drugi pomocnik to Spray Octowy Detox marki Delia, od którego włosy nabierają zdrowego blasku.
Raz na jakiś przygotowuję sama odżywczą maskę na włosy — ucieram żółtko z łyżką oleju, np. z migdałów, jedną łyżką gotowej odżywki, paroma kroplami cytryny, i nakładam uzyskaną papkę na włosy, zakładam czepek i wchodzę na pół godziny do wanny. Do kąpieli dosypuję soli morskiej, a ciało traktuję peelingiem, np. z fusów z kawy i naturalnych olejów, po którym nie mam potrzeby używać balsamu.
Jakie zapachy najchętniej wybierasz?
Od dłuższego czasu trzymam się Blackberry & Bay Cologne Jo Malone. Czasami Lubię nuty świeże, owocowe, orzechowe, waniliowe, ziołowe, o ile są naturalnego pochodzenia, takie jak te w w perfumach Toma Forda Eau de Soleil Blanc. Ciężkie piżma i chemiczne słodkości przyprawiają mnie o mdłości.
Makijaż?
Opędzam go na co dzień w kilka minut. Poza tym najbardziej podobam się sobie w wersji surowej, po aktywnym wypoczynku w górach czy po obozie jogi. Skóra jest wtedy dotleniona i błyszcząca, aż chcę się nią światu pochwalić. Nie używam wówczas makijażu. Natomiast zimą, po miesiącach prób w teatrze, gdy cera staje się ziemista i zmęczona, sięgam po korektor i delikatny krem koloryzujący. Lubię te od Bobbi Brown, bo wyrównują koloryt, ale nie robią na twarzy maski. A już najlepsze są ich korektory — mój ulubiony pod oczy i na niedoskonałości to Intensive Skin Serum Concealer.
Na większe wyjścia oddaję się w ręce zaprzyjaźnionych wizażystów i fryzjerów. Jeśli mam wybrać, czy podkreślić usta czy oczy, to zawsze wybiorę oczy. Usta maluję sporadycznie, zazwyczaj szminką w odcieniu przybliżonym do ich naturalnego koloru.
Masz swojego superbohatera kosmetycznego?
Moim asem w rękawie jest niepozorny Retimax 1500. To maść ochronna z witaminą A. Polecił mi ją farmaceuta, gdy miałam problem z pękającymi kącikami ust — zauważyłam różnicę już po dwóch godzinach od nałożenia. Pełnowymiarowa tubka kosztuje zaledwie kilka złotych. Od tej pory noszę ją zawsze przy sobie, a moje usta są miękkie i gładkie jak nigdy wcześniej. Ostatnio Marieta Żukowska podsunęła mi jeszcze inne jej zastosowanie — zamiast kremu pod oczy na noc, cienka warstewka Retimaxu.
Używasz jakichś kosmetycznych gadżetów? Wałeczków, masażerów, zalotek?
Czy można do nich zaliczyć oczyszczacz powietrza (śmiech)? Mam takie cudo marki Sharp. Bardzo aktualne, bo oprócz tego, że nawilża, to jeszcze oczyszcza powietrze z wirusów. Odpalam go jak tylko zaczyna się sezon grzewczy i zauważam ogromną różnicę w kondycji skóry, która nie musi już pochłaniać litrów kremów. Poza tym model, który posiadam, ma kółeczka, więc mogę go za sobą ciągnąć po całym mieszkaniu.
Czy jest coś, co wzmaga Twoje poczucie atrakcyjności?
Moje pierwsze skojarzenie, gdy słyszę słowo atrakcyjność, to nie uroda, a umysł. Poczucie humoru empatia, inteligencja to dla mnie największy wabik. Choć oczywiście, nie ma co ściemniać, czuję się też atrakcyjna gdy po wielogodzinnych przygotowaniach, umalowana i wystrojona wybieram się na jakąś ceremonię.
Trochę zazdrościmy tylu okazji do wbicia się w szykowną kieckę.
Ja traktuję te wyjścia trochę jak kolejną rolę. To całe „błyszczenie” dalekie jest od codzienności.
Ale poza wszelkimi kremami, oczyszczaniem i aktywnym trybem życia chyba najważniejsze jest jednak to, co mamy w środku, prawda? Dobro zawsze wypływa na wierzch i maluje się na twarzy.
Dokładnie tak. Tym się malujmy!