Wywiad. 29.05.2020. Tekst i zdjęcia: Monika Kucel i Paulina Puchalska. Materiał do Wysokich Obcasów

Agnieszka Bernad

Kocham swoją twarz taką, jaka jest. Każdy kolejny rok i dodatkową zmarszczkę

Minęło dużo czasu od naszego spotkania i publikacji tego wywiadu na łamach Wysokich Obcasów. U Agnieszki znowu sporo zmian. Niezmienne jest jednak jej stoickie usposobienie, kojący głos i wewnętrzna zgoda, która wypływa na wierzch. I jeszcze czuły dotyk, którego możecie doświadczyć na własnych twarzach w salonie Uroki na warszawskim Mokotowie. Masaże spod tych (aż chciałoby się napisać TYCH) rąk to relaks nie tylko dla ciała, ale przede wszystkim dla głowy i ducha. Bo Agnieszka jest osobą, w obecności której w pełni się odpoczywa.

Zazwyczaj zaczynamy od pytania o pielęgnację zewnętrzną, ale skoro na start ugościłaś nas pożywną owsianką, przewrotnie zapytamy, jak dbasz o siebie od wewnątrz?

Przeprowadzając się do Warszawy, dostałam od przyjaciółki książkę „Ikigai. Japoński sekret długiego i szczęśliwego życia”, która stała się dla mnie przewodnikiem. Ikigai jest filozofią opierającą się na siedmiu bardzo ważnych zasadach dotyczących buddyzmu, stoicyzmu, wartości wschodnich. W rzeczywistości jednak zasady te są na tyle uniwersalne, że każdy z nas może spróbować wcielić je w życie, choć oczywiście nie jest to proste (śmiech).
Iki znaczy życie, a gai – wartość. Chodzi o to, żeby odnaleźć w sobie pasję i siłę do działania, które przełożą się na najprostsze codzienne czynności i pozwolą w pełni je docenić – choćby przygotowywanie owsianki czy wyjście do pracy. Jest taka wyspa w Japonii, Okinawa, na której mieszka olbrzymi odsetek ludzi mających ponad sto lat. I oni żyją według wspomnianych zasad. Czerpią radość z życia na każdym jego etapie i aż do śmierci pozostają aktywni wszystkie czynności wykonując z nieustającą uważnością i zaangażowaniem, 

Co jeszcze?

Umiarkowany ruch na świeżym powietrzu. Z uważnością dostosowany do aktualnych potrzeb. Może to być praca w ogrodzie, mogą być krótkie i dłuższe spacery. Przynależność do społeczeństwa i oparcie w rodzinie i bliskich. Mieszkańcy Okinawy co rusz świętują czyjeś urodziny: dwudzieste piąte, trzecie, sto drugie. Celebrują wspólnie życie do samego końca. Hara hachi bu – „napełniaj żołądek w 80%”. Stan przypływu, czyli umiejętność wchodzenia w taki stan, że w momencie, w której wykonujemy daną czynność, nie istnieje nic więcej. Nie rozpraszamy się, przyjmujemy to, co dajemy lub otrzymujemy tu i teraz. Nie zastanawiamy się zanadto, co przyszłość przyniesie. Odporność psychiczna pozwalająca nam skupić się głównie na tym, na co mamy wpływ.

Tylko jak ją w obecnych czasach wypracować?

Trzeba do niej samodzielnie dążyć – chcesz albo nie chcesz, nie ma przymusu. Im jestem starsza, tym częściej myślę, że to możliwe.

Nie tak dawno w twoim życiu nastąpiło wiele zmian – miejsca zamieszkania i przede wszystkim pracy. Jak tego dokonałaś jako dojrzała kobieta? Wiele młodych ludzi obawia się stawiania większych kroków, starsi tym bardziej przywiązani są do swojej strefy komfortu.

Ta decyzja zapadła we mnie na jakiś czas przed jej realizacją. Dojrzewała i czekała na właściwy moment. Nosiłam w sobie przekonanie, że przyjdzie niepoganiany. Przez długie lata pracowałam jako farmaceutka w aptece, a u schyłku kariery – w szpitalu onkologicznym w Lublinie. Mówiąc wprost, przygotowywałam chemię do chemioterapii. Bardzo to przeżywałam. Przekazując gotowy preparat, wiedziałam, że dla niektórych zapadł wyrok – wystarczyło popatrzeć na PESEL, rodzaj chemii, typ nowotworu. Reorganizacja szpitala zbiegła się w czasie z pojawieniem się ogłoszenia z ofertą pracy dla masażystki w Gabinetach GaliLu. To był ten moment. Ponieważ w gruncie rzeczy się na niego przygotowałam, sama przeprowadzka, wbrew przypuszczeniom wielu, stanowiła dla mnie spokojne przejście w nowe.

W jaki sposób farmaceutka stała się masażystką? 

To był długi proces. Od wielu lat kształciłam się w dziedzinie refleksologii stóp i twarzy oraz medycyny chińskiej. Rozwijałam się, ufając intuicji, mimo braku konkretnego celu zawodowego. Kiedy przyszło wyzwanie w postaci oferty pracy – byłam gotowa, żeby je podjąć.

Dlaczego akurat refleksologia?

Od zawsze uważałam, że jako ludzie mamy ogromny potencjał i możliwości pomagania sobie i innym, niekoniecznie z receptą w garści. Zaczęłam jeszcze w dzieciństwie moich dzieci. Do lekarza szłam tylko po specjalistyczną diagnozę. Leczyłam sama – bańki, kompresy, zioła. Bez antybiotyków. Czasami wystarczyło, że nie poszły do przedszkola, a ja poświęciłam im więcej uwagi – naprzytulałam, zagłaskałam, poczytałam. Po dwóch dniach czuły się lepiej.

O refleksologii dowiedziałam się dość wcześnie. Wiedziałam, że działa, ale nie znałam jej techniki. Zaczęłam zgłębiać temat, zaczynając od stóp. Praktykowałam na rodzinie zdumiona, że w wielu przypadkach mogę pomóc w sposób nawet natychmiastowy.

Jak jeszcze dbasz o ciało i jego kondycję?

Prawie co rano praktykuję pięć rytuałów tybetańskich, czyli zestaw prostych ćwiczeń otwierających czakry.

Na czym one polegają?

Zaczyna się od trzech powtórzeń każdego z pięciu, z pozoru prostych, ćwiczeń – podnoszenie nóg do góry, odchylenia tułowia do tyłu itp. Stopniowo zwiększa ich częstotliwość do pięciu, siedmiu, dziewięciu… aż do dwudziestu czterech powtórzeń. Nigdy nie dałam rady dotrwać do końca, zawsze znajdywałam jakąś wymówkę. Ale za to mojej siostrze udało się w końcu wykonać całą sekwencję. Przyznała, że po jej ukończeniu poczuła się, jakby ktoś okrył ją ciepłą puchową kołdrą. A całe życie była zmarzluchem! Energia w końcu zaczęła poprawnie krążyć.

Ale wracając jeszcze do pierwszego pytania o dbanie o siebie – oprócz wykonywania pięciu rytuałów tybetańskich w niepełnym wymiarze (śmiech), zapisałam się ostatnio na Fit Balet, czyli połączenie zajęć fitness i figur baletowych. Nie przepadam za siłownią, więc powrót do baletu po pięćdziesięciu latach wydał mi się dobrym pomysłem na utrzymanie ciała i głowy w formie.

Jakie jeszcze czynności, poza ćwiczeniami, wykonujesz przy sobie rano? 

Zaczynam od niespiesznego prysznica. Aktualnie do mycia używam mydła w kostce, ale nie przywiązuję się specjalnie do jego formy. Stosuję naprzemiennie to, co akurat sprawia mi przyjemność.

Smarujesz potem czymś ciało?

Próbuję różnych specyfików – olejków na wilgotną skórę, balsamów, maceratów, które własnoręcznie produkuje moja przyjaciółka. O, na przykład ten, płatki piwonii macerowane w oleju. Niedawno dziewczyny z GaliLu podsunęły mi masło Diptyque Crème Riche pour le Corps. Zresztą same sprawdźcie jego konsystencję. Niesamowita, prawda?

I jak pachnie!

Praktykuję również długie kąpiele, głównie wieczorami, kiedy wracam zmęczona do domu. Kocham swoją pracę, ale jest ciężka pod względem fizycznym. Ciepła woda z dodatkiem chlorku albo siarczanu magnezu nie tylko wygładza i natłuszcza skórę, ale przede wszystkim zdejmuje napięcie z mięśni, rozluźnia i pomaga po całym dniu na nogach.

W jakich proporcjach ich używasz?

Różnie. Czasem szklankę, dwie na wannę, czasem garść. Tyle, ile mi się akurat sypnie. Oprócz magnezu – niezastąpiona sól zasadowa MeineBase. Na stres, zrogowaciały naskórek, obolałe stawy. Nie ma sobie równych.

Nie raz zachwalałyśmy ją na łamach Elementu Żeńskiego, więc rozumiemy ten zachwyt. A czy zdarza Ci się jako byłej farmaceutce samodzielnie kręcić kremy?

Już nie, ale rzeczywiście pracując w aptece, jeszcze zanim przeszłam na onkologię, zdarzało nam się z koleżankami korzystać z tradycyjnych receptur. Wyrabiałyśmy dużo maści, więc przy okazji robiłyśmy też kosmetyki. I one rzeczywiście były skuteczne – na dobrym podłożu, z cennymi olejkami, witaminą A i E, bez zbędnych konserwantów.

Chociaż to nie koniec mojej historii z kosmetykami DIY. Nie wykonuję ich już samodzielnie, za to korzystam z  „wyrobów” mojej przyjaciółki. Spójrzcie, tu na przykład mamy liftingujący krem pod oczy nr 40, czyli czterdziestą próbę ulepszenia tej samej formuły. Tu z kolei krem do rąk nr 1, a tu borowina z nagietkiem. Krem oczarowy do cery naczynkowej. Krem na bazie skwalanu i torfu z dodatkiem czystego wyciągu z lipy, którą pozyskuje z lokalnych, ekologicznych upraw.

Wszystko robi sama?!

Od początku do końca. Dała mi próbki do testów i przyznaję, że są wspaniałe. Zamierzam zamówić sobie od niej kilka pełnowymiarowych słoiczków.

To spore wyróżnienie, biorąc pod uwagę, że masz dostęp do zaawansowanych kosmetyków z najwyższej półki, m.in. Omorovicza, które uważa się za jedne z najlepszych na świecie.

Jola zaczęła się tym zajmować, kiedy podupadła na zdrowiu. Dolegliwości wątroby sprawiły, że postanowiła wziąć sprawy w swoje ręce i pomóc sobie sama. Wyrzuciła całą chemię z domu – nie tylko detergenty, ale również kosmetyki. Szampony, żele, proszki do prania. Wszystko. Z powodzeniem zastąpiła je skutecznymi, samodzielnie wykonanymi, zamiennikami, nad którymi naprawdę długo pracowała. Bardzo dba o jakość surowców. Mnie to przekonuje.

Wróćmy jeszcze do Twojej porannej rutyny. Co po prysznicu?

Myję twarz pianką Senka (przyp. red. dawne Shiseido) Perfect Whip, a następnie spryskuję różanym tonikiem Evrēe z kwasem hialuronowym. I już ten pierwszy etap sprawia mi przyjemność. To dla mnie stosunkowo nowe odczucie, bo choć nie myślałam o pielęgnacji jako przykrej konieczności, to nie przywiązywałam do niej większej wagi. Figurowała gdzieś na poziomie zautomatyzowanej powinności. Dopiero po przeprowadzce do Warszawy odkryłam jej wielowymiarowość doświadczaną poprzez zapach czy konsystencję.

Od razu trafiłaś do kosmetycznej mekki.

Faktycznie. Dzięki dziewczynom z GaliLu (przyp. red. niszowa perfumeria) wiedzę o tym jak ważne jest staranne oczyszczanie twarzy, tonizacja, odpowiednio dobrane serum czy krem, a czasem też nałożenie maseczki przełożyłam na praktykę. Oczywiście żadne kosmetyki nie zastąpią wewnętrznej radości życia, ale nowe nawyki są miłym dodatkiem – zwłaszcza, że dają szybki efekt.

Nie kusiło Cię nigdy, żeby coś w sobie poprawić?

Nie. Kocham swoją twarz taką, jak jest. Każdy kolejny rok i dodatkową zmarszczkę.
Jednak na stan skóry wpływa nie tylko wiek i geny, ale i zanieczyszczone środowisko, stres, nadmierna ekspozycja na promienie słoneczne i inne. W Gabinetach GaliLu poznałam masaże i zabiegi, które w nieinwazyjny sposób mobilizują naskórek do regeneracji, dzięki czemu jest zdrowszy, bardziej promienny, a jego struktura zagęszczona.
Bardzo chętnie się im poddaję – sprawiają, że kondycja mojej skóry jest adekwatna do mojego wieku.

Jak wygląda twój codzienny makijaż?

Zaczynam od korektora Becca Ultimate Coverage Concealing Creme w odcieniu Macadamia. Następnie dla wyrównania kolorytu używam pudru Angels Minerals, który nakładam pędzlem kabuki albo ulubionego kremu koloryzującego poleconego przed laty przez koleżankę – I Want  Rejuvenating B.B Cream z SPF 35. Kosztuje ok. 40 zł, jest dostępny w Hebe, ma krótki, bezpieczny skład w przeciwieństwie do większości tego typu specyfików dostępnych na naszym rynku. Jakież było moje zdziwienie, kiedy okazało się, że co drugi krem BB ilością substancji dorównuje tablicy Mendelejewa… Ten rzeczywiście mi odpowiada. Zakrywa, co ma zakryć, a przy okazji rozświetla i odświeża skórę, nie tworząc efektu maski.

Na powiece rysuję miękką kreskę ukochanym cieniem mineralnym Angels Minerals w odcieniu Greige. Resztką, która zostaje na pędzelku, wypełniam potem delikatnie brwi. Wszystko z innej bajki, ale przy wyborze produktów kieruję się własnymi potrzebami, a nie sugestiami producenta zapewniającego o optymalnym efekcie przy użyciu kosmetyków z jednej linii.

To co? Teraz zapachy.

Na nowo odkrywam je teraz, znowu dzięki pracy. Na kilka dobrych lat, już ponad siedem, związałam się kurczowo z jednym zapachem – Escentric Molecules 01. Dostałam go w prezencie i wówczas nie istniało dla mnie nic poza nim. Powoli zaczęłam odkrywać, że istnieją inne perfumy. Podjęłam próbę stworzenia własnej kompozycji w Mo61. Ciągle jednak nie znalazłam tej jedynej. Nie wynika to z wybredności, ale raczej z tego, że potrzebuję ciągłych zmian w zależności od nastroju, energii, pory dnia. Zapach musi korespondować z tym, jak się czuję w danej chwili.

Ale w łazience stoi kilka flakonów.

Nie jest tak, że w związku z powyższym niczego nie używam. Aktualnie upodobałam sobie Elixir Penhaligon’s, Dzongkha L’Artisan Parfumeur, chociaż częściej nosiłam go wiosną zeszłego roku, i Bigarade Concentree Frederica Malle’a.

Chciałybyśmy na koniec zapytać Cię jeszcze o relację z córkami. Nie da się ukryć, że jest dość wyjątkowa.

Myślę, że w dużej mierze to zasługa kobiecej mocy, którą każda z nas w sobie nosi.

Tak, ale tę kobiecą moc można różnie poustawiać, niekoniecznie korzystnie. A Wy sprawiacie wrażenie blisko ze sobą związanych. Co więcej, Twoje córki, które dobrze znamy, są naprawdę fajnymi, otwartymi, świadomymi własnej wartości dziewczynami. Niezadufanymi, bez sztucznych kompleksów.

Wychowując je, kierowałam się intuicją. Zresztą nie miałam innego wyboru. Wówczas pod ręką był tylko jeden w miarę rozsądny poradnik: „Dziecko. Pielęgnacja i wychowanie” Benjamina Spocka, którego treść i tak mocno przecedzałam. Nie ze wszystkim się zgadzałam, ale na nieszczęście mojej starszej córki, próbowałam wdrożyć w życie kluczową zasadę Spocka odnośnie usypiania. Polegała ona na kładzeniu dziecka spać, wychodzeniu z pokoju i nie reagowaniu na jego płacz. W myśl teorii autora takim postępowaniem budujemy jego poczucie bezpieczeństwa. Umierałam za każdym razem, kiedy Anastazja (przyp. red. córka) wyła zza ściany. Na szczęście nie trwało to długo, ale do dziś pęka mi serca na to wspomnienie. Przy Zosi wyciągnęłam wnioski i zamiast książkom, ufałam swoim instynktom. To pomogło mi w przeskoczeniu uczuciowo w małego człowieka. W słuchaniu, czego on potrzebuje, jakiego rodzaju szacunku, jakiej uwagi od dorosłego. Krok po kroku nauczyłam się z dziewczynami rozmawiać, kierować bez nacisku, wybrać świadomie przedszkole, szkołę i przede wszystkim dać możliwość szukania siebie jako odrębnej jednostki. Nie mają być kalką mnie czy swojego taty. Każda z nich jest inna i toruje sobie drogę.

Jak to wyglądało w praktyce? Pozwalałaś im na popełnianie błędów?

Nie tylko błędów, ale też sytuacji, które sprawiały im przyjemność, a społecznie były nie do końca zrozumiałe czy nawet akceptowalne.

Na przykład?

Ostatnio wspominałyśmy tę historię z Anastazją. Kupiłam jej nowe pisaki, które zamiast do rysowania posłużyły do stworzenia wymyślnej fryzury – Anastazja bardzo potrzebowała powciskać je w pojedyncze kosmyki. Byłyśmy wtedy u mojego męża w biurze. Kiedy nadszedł czas wyjścia, spytałam: „Ściągasz to?”, na co ona bez chwili zastanowienia odparowała: „Nie. Chcę tak chodzić”. Koniecznie boso (śmiech). Nie stawiałam oporu. Kolorowy ptaszek wsiadł do trolejbusu. Podróż minęła pod znakiem oceniających spojrzeń starszyzny. Pozwalać dziecku na takie coś? Tymczasem Anastazja nic sobie z tego nie robiła. Już wtedy miała w sobie silne poczucie, że obok niej stoi nie tylko mama, ale w pierwszej kolejności osoba, przy której może czuć się bezpiecznie.

Najbardziej zależało mi, żeby dziewczyny były samodzielne. Żeby nie bały się zadawać pytań, prowadzić dyskusji z dorosłymi, nie mieć przed tym oporów, które często blokują od środka grzeczne, ułożone dzieci. Kiedyś w gimnazjum wezwał nas nauczyciel biologii, skarżąc się, że nie wie, co zrobić z Anastazją, bo ta odpowiada mu na pytania, ale nie podpiera się wiedzą książkową, tylko zaczerpniętą skądś indziej. A on potrzebuje, żeby dziecko odpowiadało językiem szkolnym. Zosia z kolei była bardzo wrażliwym dzieckiem. I ta wrażliwość potrzebowała dostrzeżenia i wysłuchania po to by móc stać się Zosi siłą. Kiedyś podczas samodzielnego powrotu dziewczynek do domu Anastazja złamała nos. Ośmioletnia wówczas Zosia dzięki unikalnemu połączeniu wrażliwości z zaskakująco dobrą organizacją, trzeźwym myśleniem i samodzielnością zorganizowała (w czasach bez telefonów komórkowych) dezynfekcję rany i dopilnowała bezpieczeństwa potłuczonej siostry podczas powrotu do domu. To był dla mnie znak, że obie sobie radzą, eksplorują życie po swojemu, wykorzystują pozbawiony lęków i oceny rodzaj poznania. I że się udało. 


Na tej stronie korzystamy z cookies. Jeżeli nie wyrażasz zgody, zmień ustawienia przeglądarki.OK