Ciężko w jednym, a nawet w kilku zdaniach, wyjaśnić, czym zajmuje się Aga Kozak. Studiowała w Krakowie, Londynie i Nowym Jorku. Współzakładała Miesiąc Fotografii w Krakowie. Jest dziennikarką, coucherką, ex—pijarowcem, prowadzi program kulinarny w telewizji, wykłada na Akademii Fotografii, pisze o seksie dla Esquiera. Do tego nawet przez chwilę nie przestaje się uczyć. Z mojej perspektywy jej najważniejszym zajęciem jest rozsyłanie w świat energii, której sama zdaje się mieć niezmierzone nadwyżki. Świat Agi jest fascynujący, a przed wejściem do jej domu na Saskiej Kępie rośnie drzewo Ginkgo Biloba i dwa endemity syczuańskie.
Masz wytatuowany na przedramieniu napis CHAOS.
Chaos — ale bardzo równymi, wręcz szkolnymi literami. Taki paradoks. Ale ludzie chyba tego paradoksu nie zauważają, a chaosu się boją. Może i słusznie. Chaos to w końcu pierwotna siła napędowa, z której powstał świat, porządek i KOSMOS, który chyba, żeby zrównoważyć ten chaos, wyląduje jednak jako tatuaż na drugiej ręce. Nie będę ściemniać — chaos bliski mi też jest w znaczeniu bałaganu, wielości wątków, niepewności. I to też moja paradoksalna siła napędowa. Uwielbiam porządkowanie chaosu na swój własny sposób. No i mnie, tak jak chaos, ciężko w pierwszej chwili ogarnąć.
Jak to robisz? Jak ogarniasz?
Mam pod powiekami ten obraz, kiedy Tom Cruise w „Raporcie mniejszości” z kalejdoskopu szczegółów układa na ekranie jeden obraz. To ja! Napędza mnie, a czasem i ratuje, ciekawość. Lubię zmiany, kocham (i nienawidzę) niepewność, która się z nimi wiąże, uwielbiam bycie w ruchu. Podróżuję. Nie wiem, w ilu miejscach spałam ostatnio, ale było ich dużo. Zdałam sobie sprawę, że właściwie wszędzie bardzo szybko czuję się jak „u siebie”, jeśli tylko odpowiada mi tam zapach i światło. Sprawdzam co można wygasić, nienawidzę górnego oświetlenia… Mam swoje rozmaite sposoby — np. lampy o rażącym świetle owijam białymi podkoszulkami, albo narzucam na nie ubrania o ciepłych kolorach, bywa, że majtki. Są ludzie, którzy wożą ze sobą zestawy do kawy czy herbaty. A ja wożę świece. Pierwszą czynnością, którą wykonuję po wejściu do przypadkowego wynajętego pokoju, w którym nie czuję się dobrze, jest zapalenie świecy. I od razu robi mi się lepiej. Świeca uziemia, sprawia, że ląduję.
Masz swoje ulubione?
Suryani — kupuję je od znajomej nauczycielki tantry, która robi je własnoręcznie. Ostatnio mam tak luksusową sytuację, że mówię jej, gdzie się wybieram, a ona dopasowuje mi do tego wyjazdu zapach. W ostatnią podróż do Tajlandii zabrałam bardzo nieoczywistą kompozycję z wodnym lotosem. Pasowała idealnie do wszystkich miejsc, w których się zatrzymałam. Pewnie do końca życia ta podróż będzie mi się kojarzyć z tym zapachem. Nie tylko zapach, ale i światło świec, co chyba naturalne i bardzo pierwotne, „robią mi dom”, gdziekolwiek bym nie była.
Czy jesteś podobnie wrażliwa na zapach perfum?
No tak, na tyle, że większość tych popularnych mnie odrzuca. Ale nie wszystkie: od lat chodzę po perfumeriach niszowych i szukam dla siebie zapachu. Gadam z właścicielami, wczytuję się w te niesamowite historie marek, sprawdzam nowości, ale mimo wielu prób, nie mogę się z żadnym zgrać. Ja bym chciała, żeby zapach mnie całą ogarnął, opowiedział o mnie. Był krok przede mną, jeśli chodzi o wyrażanie emocji i tego, kim jestem. Przez lata męczyłam specjalistki z GaliLu i Victora Kochetowa z Mood Scent Bar, żeby pomogli mi coś takiego odnaleźć. Kupiłam parę flakonów, które uwielbiam — choćby zapach rewolucji seksualnej, hiperzmysłowy Blomma Cult z fiołkiem, wanilią, kaszmirem i paczulą. Na rękach przez lata miałam zapachy ryżu z warzywami, kompostu, torfowych łąk, ale to nie było to. Wiązałam spore nadzieje z klasycznym Serge Lutens „Feminite du Bois”, ale też nie do końca dał radę. Mogłoby się zdawać, że po tym eksperymentowaniu nie wrócę już do niczego „masowego”. A tu po latach nieużywania – wpadła mi w ręce Lolita Lempicka. No i zakochałam się na nowo. A właściwie to chyba nigdy nie odkochałam. Ona na mnie tak leży… Fiołek, bluszcz, anyż, lukrecja, wiśnia, wanilia, wetyweria, białe piżmo i ta jadalna cudowna pralina w jednym. Bo ja jestem kobieta do zjedzenia — jak pisała Atwood. Nie wiem, czy jestem mniej wrażliwa na sam zapach, a bardziej na zakotwiczenie psychologiczne. W końcu nawet Victor (z Mood Scent Bar) bardzo lubi ten zapach na mnie. Ale może jednak kobieta-chaos lubi stałe elementy?
Mówisz o sobie, że jesteś multisensoryczna…
Ja się zawodowo (ale oczywiście z zamiłowania) przez ostatnie lata zajmowałam zmysłami. Pisałam o sztuce, o seksie, o jedzeniu, uczyłam coachingu oddychania, psychoterapii przez ciało, tantry. Okazało się, że najwięcej — oprócz niezbędnej bazy wyniesionej z domu, w którym np. z wielką radością kosztuje się potraw i wącha zapachy czy cieszy sztuką i ogrodami — dało mi podejście przejęte z Mindfulness (Redukcji Stresu Opartej na Uważności) i praktyk oddechowych. Ciekawość każdej następnej rzeczy, która się pojawia, nie traktowanie jej jako oczywistości. Obserwacja. Ja — pani Chaos — dzięki temu nauczyłam się medytować. Ostatnio sprawdzam jak medytacje zmieniają „chemię” mózgu. Bo wiadomo, nasze chemiczne ośrodki przyjemności lubią tłuste i chrupiące jedzenie, narkotyki, czekoladę, seks. Fascynuje mnie co może sprawiać nam przyjemność i jak inną jakościowo niż ta najprostsza. Gdzie to się koduje w mózgu, w jaki sposób nasza kora nowa współpracuje z hipokampem — z zapamiętywaniem nowych smaków i tego, co dobre.
Wiem, że przyjemności można się nauczyć. Kto nie pamięta pierwszego podejścia do „trudnych przyjemności”? Pierwszy raz z winem? Kawa? Oliwki? Kolendra? Zmęczenie po treningu? Zakwasy? Niezauważalnie różne rzeczy stają się dla nas przyjemne. Ile to ma wspólnego z mózgiem zaprojektowanym na przyjemność, a ile ma wspólnego z treningiem, praktyką wyostrzania siebie na różnego rodzaju bodźce i smaki? Według mnie i mojej obserwacji siebie — dużo tu zależy od nas. Jeśli chcemy, jesteśmy w stanie wyczulić się na nowe obszary sensoryczne. To jak nauka sommelierstwa — ostatnio uczyłam moją osiemdziesięciopięcioletnią babcię, która nie pije, smakować wino.
I wcale nie chodzi mi o eksperctwo, ale o emocjonalny stosunek do rozpoznawania różnych rzeczy: smaków, tekstur, zapachów, dotyku. Takie wyrobienie może przyjść z wiekiem, może przyjść z ciążą, zmianą hormonalną lub innym rewolucyjnym wydarzeniem w życiu. Ale można się też tego świadomie uczyć. Wierzę, że w tym mitycznym „tu i teraz” możemy być przez niewygodę i cierpienie — jak uczą niektóre szkoły duchowe, ale też będąc w pełni w przyjemności. Każdy może znaleźć dla siebie taką niszę, która jest „jego” i z której czerpie przyjemność. Można to pełniejsze odczuwanie przenieść na inne dziedziny życia — od jazdy samochodem po seks. Taka uważność powoduje, że zwalniamy, że życiem się delektujemy. Że chcemy nim pełniej żyć.
A nie masz wrażenia, że im większa świadomość tych mechanizmów, tym trudniej czerpać przyjemność? I osiągnąć satysfakcję, bo ma się zbyt duże wymagania?
Ja jestem uważna, ale nie powoduje to tego, że jestem nadwymagająca. Chcę tylko tego, co „moje”. Nie mam roszczeniowości wobec świata, która często idzie wraz z wykoślawionym wyrafinowaniem. To częsty efekt uboczny tego, że uczymy się „wyższego poziomu”, ale nie praktyki uważności. Uważność polega na nieocenianiu. Na ciekawości tego, co się pojawia, byciu w tym, ewentualnym wybieraniu — to „moje”, a to nie. W ramach tej „praktyki”, a tak naprawdę obserwując siebie i będąc tak naprawdę ciekawą, nauczyłam się na przykład znosić długie loty samolotem. Można by pomyśleć, ze bycie uwięzionym w niewielkim krzesełku i to z suchym powietrzem wiejącym ci prosto w twarz — to koszmar dla tak dynamicznej i wrażliwej osoby jak ja. Musze się przyznać, że podczas lotu uwalniają się we mnie wszystkie możliwe choroby psychosomatyczne. Najpierw dostaję zapalenia gardła, potem pęcherza i cipki, potem zaczyna boleć mnie żołądek, kości i mięśnie. Do tego zmieniające się temperatury, rozmaite, niekoniecznie przyjemne zapachy, rozmaicie nastrojeni energetycznie ludzie, atakujące dźwięki. Teraz bawię się wszystkimi swoimi stanami — wiedząc, ze odejdą. To z kolei z mojej praktyki coacha oddechu — zwracam uwagę na oddech, ale też na wszystko, co się pojawia, jestem tego ciekawa i wiem, że minie. Nie nazywam też już dyskomfortu bólem. Bo co dokładnie czuję? Czy to kłuje czy się rozpływa? Czy jest ciepłe czy zimne? A jaki ma kolor?
To może pora na bardziej przyziemne pytania. Jak wygląda u Ciebie poranne szykowanie się, jeśli masz na to mało czasu? Niezbędne kroki, które musisz wykonać, żeby czuć się dobrze?
Zaczynam dzień od olejowania zębów olejem kokosowym. Wkładam do buzi mniej więcej łyżeczkę oleju kokosowego, który szybko się rozpuszcza i płuczę nim zęby przez ok 20 minut. Gdy śpimy, w buzi osadzają się toksyny, a olej doskonale je wyciąga. To jest bardzo przyjemne, serio. To też mnie jakoś pionizuje, zwraca ku sobie, a nie masie rzeczy do zrobienia — mój poranny rytuał milczenia! Następnie płuczę buzię ciepłą wodą lub wodą z cytryną i myję zęby. Ważne, żeby nie wypluwać oleju do zlewu, bo można zatkać rury (co ja oczywiście zrobiłam!).
A potem krem lub krem BB na twarz. Mój ukochany to Balm Shelter z kalifornijskiej firmy The Balm, który ma takie piękne vintagowe opakowania. Jak trzeba trochę więcej, to sięgam po puder mineralny Annabelle.
Makijaż?
Najbardziej lubię ten z opalenizny — kiedy moja skóra jest „muśnięta słońcem”, jak mówią w reklamach, w ogóle nie czuję potrzeby, żeby się malować. Kiedy mam jeszcze na sobie resztki podróżnej opalenizny, poranne szykowanie się znacznie się skraca.
Całe życie mam takie wrażenie, że muszę być ostrożna z makeupem. Nie wiem, ile z tego to wpojona zasada mojej matki, która jest jak ja to delikatnie ujmuję „typem skandynawskim” (czyli używa wody oraz szminki), a ile to moje doświadczenie z samoobserwacji. Wiesz, ja mam pełne cycki, kobiece biodra, duże usta, kręcone włosy — jak się jeszcze umaluję to wyglądam jak rosyjska prostytutka starej daty. Taka z lat 80—tych, bo konkretnie obfita. Mam swojej naturalnej kobiecości mnóstwo. Więc jeśli się maluję, to podkreślam tylko oczy lub tylko usta, w przeciwnym razie naprawdę wyglądam jakbym przesadziła i postanowiła się wylansować w Turcji — widziałam ostatnio niesamowitą telenowelę stamtąd, pasowałabym!
Twój ulubiony kosmetyk?
Olej kokosowy jest dla mnie wielozadaniowy jak Mary Poppins. W podróży jest do wszystkiego — do ciała, do twarzy, do zębów, do włosów, do stóp, do paznokci, do jedzenia. Gdy podróżuję, to oprócz niego zabieram właściwie tylko mój krem BB i dezodorant.
Chociaż dowiedziałam się niedawno, że olej kokosowy jest wychładzający i zimą lepiej zastąpić go olejem migdałowym lub sezamowym. Uwielbiam też olejek rycynowy. Gdy tylko dzieje się na mojej skórze coś niepokojącego (mam łojotokowe zapalenie skóry), to w mig łagodzi podrażnione stany. Gdy idę do sauny, genialnie chroni przed pękaniem naczynek. W Kalifornii dowiedziałam się, że olejek rycynowy w połączeniu z kokosowym i odrobiną miodu jest najlepszym lekarstwem na podrażnienia w okolicach intymnych. Ekspedientka w eko sklepie tak to ujęła: “if your pussy hurts, it’s the best”. Za to na pryszcze polecam olejek z drzewa herbacianego. Do mycia ciała używam mydeł z żywokostem, które robią moi przyjaciele z Fajnego Miejsca. Nie jestem fanatyczką medycyny naturalnej, ale lubię czerpać z niej kiedy i gdzie tylko mogę. Pasty do zębów też wybieram ekologiczne.
Jak dbasz o włosy?
Włosy nauczył mnie kochać i o nie dbać Damian Drzyzga. Cudowny fryzjer, który jest też bajecznym kolorystą. To on mi pomógł znaleźć ten mój chaos we włosach, my signature look. To on mnie nauczył w ogóle — lata temu — stosować dobre odżywki! Myję je szamponem (teraz bardzo lubię Rene Furterer) i odżywką. Po umyciu podkręcam loki kremem Davines, ugniatam rękoma i czekam, aż wyschną. Drugi sposób, choć Damian by mi pewnie umył język mydłem, bo chyba nie jest on „zdrowy” dla włosów — myję je przed pójściem spać, a styling pozostawiam poduszce. Niestety, zdrowe to, niezdrowe, właśnie wtedy są najładniejsze. Do czesania używam Tangle Teezera, ale ja ich praktycznie nie czeszę, wręcz robię dredzioszki… Najbardziej lubię moje włosy w wakacje nad morzem. Dzięki zmianie powietrza i słonej wodzie same sobie świetnie radzą bez żadnych produktów typu „sól morska”. Kręcą się jak szalone. A jeżeli chodzi o inne włosy, to nauczyłam się dbać o brwi. Smaruję je olejem rycynowym. Od czasu do czasu kupuję jakąś odżywkę typu Revitalash, ale zapominam o regularnym stosowaniu, więc ciężko mi na własnym przykładzie ocenić, czy działa. Maluję je cieniem do brwi, również z The Balm, z pin—up girl na okładce. Zdarza mi się sięgnąć po hennę do rzęs, bo lubię obudzić się z „naturalnie” podkreślonymi oczami i nie marnować czasu na ich malowanie. „Marnować” — sama słucham, co myślę o malowaniu. Niektóre rzeczy jednak są w nas głęboko zakorzenione.
Chodzisz do kosmetyczki?
Mimo wieloletniej nauki nie potrafię sama regularnie dbać o siebie, a kaloryfery, klimatyzacja i podróże samolotem bardzo przesuszają moją skórę. Do tego nie mam nawyku picia wody, co tylko pogarsza sytuację. Dlatego z przyjemnością oddaję się w ręce Ewy Szlędak z gabinetu Miziu Miziu na Mokotowskiej. Gdy wiem, że przede mną pięć dni zdjęć telewizyjnych, a moja twarz jest przesuszona, decyduję się nawet na zabieg ostrzykiwania kwasem hialuronowym. Dzięki temu skóra jest nawilżona, a zmarszczki wygładzone.
Jakie podejście do kosmetyków i ogólnie do dbania o siebie wyniosłaś z domu?
Jak wspominałam — moja matka nie używa niczego. Zero. Wygląda jak trochę pulchniejsza wersja Andy Rottenberg, więc w jej przypadku dramatyczne, pięknie siwe włosy robią robotę. Mama ma bardzo delikatną skórę, która (przynajmniej ona tak twierdzi, choć przez lata próbowałam ją w sumie przekonać do kosmetyków — z jednakowym fiaskiem…) toleruje wyłącznie wodę: kiedy jest deszczowy dzień albo wilgoć w powietrzu, mama uwielbia wychodzić na długie spacery, bo to koi jej napiętą cerę. Jedyne kosmetyczne skojarzenie z moją mamą to czerwona, malinowa lub taka soczyście owocowa szminka. Więc jako mała dziewczynka nie miałam skąd czerpać wzorów, choć w sumie coś tam w jej szufladzie było, jakieś cienie do powiek, tusze — chyba bardziej dla mnie do zabawy, wyżycia pożądań dziewczyńskich. Za to mój tata ma mnóstwo zapachów, używa balsamu do ciała, kremów i serum na twarz i kremu pod oczy. Im jest starszy, tym ma tego więcej, tym bardziej to kocha. Ale mamę nic to nie obchodzi. I fajnie! Jedna moja babcia miała bardzo organiczne, ekologiczne, zielarskie wręcz podejście do kosmetyków — do niej jestem fizycznie bardzo podobna i chyba też ze swobodnego podejścia do pielęgnacji. Za to moja druga babcia po śmierci dziadka znalazła ogromną przyjemność w dbaniu o siebie. W wyrywaniu sobie włoseczków zewsząd, w pielęgnowaniu paznokietków. Kupowałam wielofunkcyjne, multikolorowe palety do makijażu i wyżywałam się na niej „wizażowo”. A ona to lubiła, pozwalała mi na wszystko i nawet wychodziła tak później umalowana na spotkanie. Do tej pory jak się widzimy, to robię ją na bóstwo. Naciska, żebym to ja ją umalowała „do trumny”, to fascynujące z jaką lekkością o tym mówi.
Ale jak myślisz, skąd u Twojej babci taka nagła potrzeba wzmożonej pielęgnacji? Czy dziadek ją w jakiś sposób blokował?
Była nim zbyt zaaferowana. Nieustannie się krzątała. Nie zostawało jej czasu na dbanie o siebie. Ten rytuał uwypuklania kobiecości pojawił się, kiedy nagle miała nawet za dużo czasu dla samej siebie. Z resztą zawsze była elegancką damą — kapelusze, rękawiczki koronkowe, torebki. Te maseczki, kremiki, depilacje pojawiły się w kobiecej przestrzeni i w wolnym czasie. Nie była już w roli „uharużonej”, jak mówi, pani domu, żony męża. Stała się elegancką wdową. Wizytówką „po nim”. Bywa.
A Ty lubisz o siebie dbać? Czy jest to dla Ciebie rytuał czy przykry obowiązek?
Ja na pewno nie mam takiej wielkiej potrzeby wewnętrznej ani rygoru, żeby się pielęgnować kosmetycznie. Z doskoku, jak chcę się dokochać, doładować, jak chcę ładnie wyglądać. To pojawia się u mnie z wiekiem, i dopiero się tego uczę, ale przyznaję — najlepiej jeśli inni to nadal robią za mnie. Jak mnie ktoś pomaluje – uwielbiam. A jeśli sama mam to zrobić, to raczej nie znoszę. Moja nauczycielka tantry uczy, żeby każdą czynność w miarę możliwości zamieniać w rytuał. I nawet takie wklepywanie balsamu jest tak naprawdę kierowaniem swojej uwagi na własne ciało. Kiedyś smarowałam się i myślałam “Oesu! Znów trzeba się smarować, byle szybciej, to straszne”. A teraz to jest takie moje bycie ze sobą, takie “dokochanie siebie”, sprawdzanie, co mi sprawia przyjemność. Ach! Ja wiem jak ja dbam o siebie. Chodzę na masaże. Zwłaszcza, że mam do kogo, dwa domy dalej mieszka Aga Lewandowska, moja przyjaciółka, która ma gabinet Mam Relaks i wykorzystuje w swojej pracy cudne, kołyszące techniki Lomi Lomi. Mogę do niej wyskoczyć na chwilkę dać się naoleić i ukochać. Zwłaszcza, że te masaże to też czasami głęboka praca duchowa. Zakochałam się w Lomi pośrednio — dzięki polinezyjskiemu masażowi Mauri, i mojej mistrzyni w nim Kasi Holak, to jest dopiero potężny masaż! Jak podróż w głąb siebie! Uwielbiam też przejść się na masaż do Tessy Was, prawie tam zawsze tańczymy razem, ja na stole. A jak potrzebuję męskiej energii i coś naprawić w ciele to do Roberta Stępnia. Podróżując, zawsze szukam salonów tajskiego masażu. Kiedy jestem w Azji to masaż jest moją codzienną higieną. A w domu — automasaż, my zapominamy, że możemy się dotykać sami.
Bardzo ważne jest też dla mnie jedzenie. Jesteśmy tym, co jemy — ja lubię superfoodsy takie jak jagody acai, quinoę, siemię lniane czy awokado. No i nie da się ukryć, że po okresie mieszkania w Stanach, została mi miłość do suplementów diety. Ajurwedyjskich hormonów Shatavari, Acidophilusów i korzenia Maca — to takie podstawy, ale zakochuję się też i w innych.
Masz bardzo zadbane paznokcie. Chodzisz na salonu czy robisz manicure samodzielnie?
Z duchowego punktu widzenia stopy są niezwykle ważne. Jeśli nie postawisz stóp na ziemi — mawiamy — to nie rozwiniesz skrzydeł. Na warsztatach 5 rytmów terapeutka zwróciła mi lata temu uwagę, że tańczę na palcach, że nie stoję mocno na ziemi. To potem potwierdziło się podczas warsztatów lowenowskich. Dlatego moją podstawową praktyką była nauka stania i chodzenia. Ta uważność kierowana na stopy przełożyła się na ich pielęgnację. Nadal nie mam tak, że je codziennie smaruję kremem. Ale polubiłam pedicure. I za jednym zamachem manicure. „Takie te kolorki ładne, trzasnę sobie na poprawienie nastroju”.
Co sprawia, że czujesz się atrakcyjna?
Czuję się atrakcyjna, kiedy skóra pachnie mi słońcem, kiedy jestem wakacyjna i nieprzekarmiona – w moim zawodzie to się niestety zdarza… Wymasowana. Wypieszczona. Krew krąży, włos w nieładzie. Gdy mam odżywioną, dopieszczoną skórę i luzem puszczone mięśnie — to taka pielęgnacja, która działa na moje zmysły, ekspresowo sprawia, że czuję się atrakcyjna. Lubię swój naturalny zapach. Dobrze znoszę nawet lekki zapach potu u bliskich mi ludzi. Uważam, że trochę wariujemy z tym odzwierzęcaniem się. Przyjemność sprawia mi też pomalowanie paznokci u stóp na czerwono, nawet jeśli nikt oprócz mnie nie będzie ich oglądał. No i oczywiście jak mnie ładnie pomalują i uczeszą do programu — zwłaszcza kiedy zrobią to moje ulubione makijażystki Kasia Łepska czy Kasia Waszkinel — to też czuję się fajnie, bo inaczej niż zwykle. Wiesz, wtedy moja wewnętrzna mała dziewczynka idzie na bal.
Produkty
Włosy:
serum podkreślające skręt More Inside Curl Building Serum Davines
szampon nadający włosom blask Rene Furterer
olej rycynowy (na brwi i rzęsy)
Make up:
krem koloryzujący Balm Shelter The Balm
puder mineralny Annabelle Minerals
cienie do brwi The Balm
Od środka:
mrożony mus z owoców Acai
ajurwedyjskie hormony Shatavari
acidophilusy Solgar
Ciało:
olejek z drzewa herbacianego
olej migdałowy
mydło z żywokostem z Fajnego Miejsca
perfumy Room 1015 Blomma Cult
perfumy Lolita Lempicka