Z Sylwią, byłą mistrzynią Polski w MMA i początkującą trójboistką (srebrną medalistką ostatniego Pucharu Polski w trójboju siłowym), spotykamy się w klubie Otwarte Serca Zaciśnięte Pięści, który prowadzi i w którym jest trenerką. Zanim zaczniemy kosmetyczne spytki, pozwala nam zajrzeć do szatni, w której oprócz podstawowego wyposażenia roi się od równościowych transparentów, prokobiecych wlepek i wycinków z gazet. Tak samo zresztą w otwartej przestrzeni między wejściem a salą. Mijamy ścianę wyklejoną zdjęciami z walk — nie tylko Sylwii, ale też jej podopiecznych, makatkę mówiącą „Po to masz ręce, żeby trzymać gardę” i tęczową flagę. Bo w OSZP jest miejsce dla każdego.
Możemy zajrzeć do Twojej kosmetyczki?
Pewnie, chociaż nie ma tu zbyt wiele. W grudniu miną dwa lata, od kiedy przeszłam na dietę wegańską, co przekłada się również na pozostałe wybory konsumenckie. Zależy mi, żeby, na tyle, na ile to możliwe, w ogóle nie otaczać się produktami odzwierzęcymi — zarówno w kwestii kosmetyków, jak i np. wyposażenia sali, w której siedzimy. Mata, worki, rękawice, piłki — wszystko to jest wykonane w tworzyw sztucznych.
Staram się, żeby w mojej kosmetyczce było również jak najmniej plastiku. W tym dużym słoju znajduje się krem do cery naczynkowej ukręcony przez Anię Czeremchę z Badylologii. Smaruję nim twarz i ciało — mam skłonność do wysuszania się skóry, zwłaszcza w obrębie tatuaży. W składzie jest m.in. kasztan, zbierany i przetwarzany własnoręcznie przez Ankę.
Kolejna rzecz to bambusowa szczoteczka i pasta do zębów w proszku. Ta druga ma niestety jeden, za to znaczący mankament — trudno jest ją porządnie wypłukać. Zawsze znajduję resztki między zębami, także muszę znaleźć na nią jakiś patent.
Pod pachy dezodorant w kremie z Czterech Szpaków z ziemią okrzemkową i glinką.
Działa? Pewnie dużo się pocisz na treningach.
Bardzo intensywnie trenuję — to naturalna reakcja ciała. Żaden dezodorant temu nie sprosta. Używam go to bardziej z nawyku, niż nadziei na mniejszą potliwość.
Poza salą treningową sprawdza się bardzo dobrze, chociaż przywykłam do tego, że dużo się pocę, np. w sytuacjach stresowych. Plama pod pachą? Trudno, tak już mam.
Co dalej?
Dwie kostki — szampon, znowu od Czterech Szpaków, i mydło Barwa do całego ciała. Myję się nim od stóp do głów. Jest wydajne, a ja zadowolona z działania.
A kosmetyki do makijażu?
Coś tam się znajdzie, ale na co dzień ograniczam się raczej do podmalowania rzęs. Aktualnie używam tuszu GOSH Rebel Eyes Lengthening Mascara z serii wegańskiej. Tylko czy na pewno jest wegański? Pozostaje mi ufać zapewnieniom marki i certyfikatom.
Mamy produkty, przejdźmy do czynności. Jak wyglądają Twoje poranki?
Nie ukrywam, że lubię pospać, ale prowadzenie klubu wymaga ode mnie wczesnych pobudek. Biorę szybki prysznic, jem śniadanie, przygotowuję sobie jedzenie na cały dzień — żyję według rozpiski.
Co to znaczy?
Nie chcę mówić, że jestem na diecie. Samo hasło dieta źle się kojarzy — zazwyczaj z restrykcjami i chudnięciem. A ja po prostu pozostaję w stałym kontakcie z dietetykiem sportowym Tadeuszem Sowińskim, który dba o to, żeby żywieniowo nie zabrakło mi nic jako sportsmence.
W marcu czekają mnie Mistrzowska Polski w trójboju siłowym. Zostało jeszcze kilka miesięcy, ale już teraz zaczynam trenować wydajniej i jeść uważniej. Takie wydarzenie wymaga uprzedniego przygotowania organizmu, również od strony diety. Liczą się dobre kalorie i właściwe zbilansowanie posiłków, zwłaszcza wegańskich.
Oczywiście miewam chwile słabości jak każdy człowiek. Zdarza mi się od czapy zamówić pizzę, zjeść kubek lodów i zagryźć czekoladą, i nie robię sobie potem wyrzutów sumienia czy dodatkowych ćwiczeń. Trenując MMA i startując w dużo niższych kategoriach wagowych, nie było o tym mowy.
Co musi się znaleźć w roślinnym jadłospisie zawodowej trójboistki?
Na pewno warto się suplementować — oczywiście w porozumieniu z lekarzem i dietetykiem, poprzedzając dobór suplementów odpowiednimi badaniami. I tu mój skromny apel do każdego, nie tylko sportsmenek i sportsmenów — róbcie regularnie morfologię, nie łykajcie witamin na oko. Diagnostyka wskaże Wam ewentualne niedobory, które być może da się wyprowadzić samą dietą.
Sama przyjmuję witaminy D i B12, magnez oraz żelazo. Jego dawkę zwiększam w zależności od cyklu — podczas okresu dwu-, a nawet trzykrotnie. Oprócz tego biorę kreatynę i białko roślinne, zazwyczaj ryżowe lub grochu, w ostateczności sojowe. Ale ja to ja, podkreślam. Trenuję siłowo, wszystko mam rozpisane co do joty.
W kwestii jedzenia nie może mi zabraknąć ani węglowodanów, ani tłuszczy, ani białka. Z każdej strony muszę mieć wsparcie, które przekłada się na energię. Jem sporo strączków, kasz, owoców, w dniach treningowych masło orzechowe. Także nie jest tak, że żywię się tylko makaronem z brokułami, soczewicą i łyżką oliwy, co nie raz słyszę w żartach od kolegów po fachu. Oni często nie potrafią sobie wyobrazić, jak mogę nie zjeść kotleta i twarogu. A mogę, i to z powodzeniem.
Załóżmy, że masz wolny dzień albo chociaż wieczór. Nigdzie nie biegniesz, ciało domaga się regeneracji. Jak odpoczywasz?
Bardzo służą mi długie kąpiele z solą Epsom i olejkiem lawendowym. Chociaż prawdę mówiąc, zaczęłam miewać etyczne dylematy — w końcu jednorazowe napełnienie wanny to kilkadziesiąt litrów wody. Czasem się w tych obostrzeniach gubię.
Poza tym relaksuje mnie bycie z samą sobą. Tak samo jak czytanie czy wyjście na długi spacer z moim narzeczonym Michałem i psami.
Jak regenerujesz obolałe mięśnie?
Regularnie korzystam z pomocy fizjoterapeutki, Ani Mąki, która w OSZP prowadzi treningi core wzmacniające mięśnie głębokie. Rodzaj masażu i ćwiczeń dobieramy w zależności od kontuzji lub tego, czego moje ciało akurat potrzebuje.
Podbite oko, złamany nos, rozcięty łuk brwiowy — to niemalże twoja codzienność. Martwiłaś się kiedyś o swój wygląd, wchodząc do oktagonu? Czy traktujesz obicia jak trofea?
Raczej nie, zawsze skupiałam się na tym, żeby wygrać. Jeśli się o coś martwiłam, to właśnie o przegraną. A czy traktuję je jak trofea… Też nie. Po prostu przyjmuję wszelkie siniaki i kontuzje jako nieodłączny element sportów walki.
Nie podejmuję rękawic, żeby wyglądać, tylko żeby zmierzyć się z rywalką i dać z siebie wszystko. Nie tylko dla medalu, ale dla własnej satysfakcji.
Kiedy zainteresowałaś się sztukami walki?
Już jako dziecko przejawiałam zainteresowanie podwórkowymi bijatykami (śmiech). Zaczęłam trenować karate, ale stosunkowo późno, jak na karierę sportową, bo w wieku 19 lat. Od wtedy do teraz kilka razy zbiegłam z obranej ścieżki — studiowałam fotografię, pracowałam jako fotoedytorka. Sport wciąż mi towarzyszył, ale pozostawał w tyle za obowiązkami zawodowymi. Siedem lat temu odeszłam z ówczesnej pracy i postawiłam wszystko na jedną kartę. Zaczęłam prowadzić treningi. Stresowałam się dosłownie wszystkim — jak ja to, kolokwialnie mówiąc, ogarnę, czy podołam, czy sprawdzę się jako trenerka. Jednocześnie byłam bardzo zdeterminowana, więc obawy schowałam do kieszeni i robiłam swoje.
Otworzenie klubu zbiegło się w czasie z rozpoczęciem kariery jako zawodniczka MMA.
Tak. Doszłam do wniosku, że nie chcę się spełnić jedynie jako trenerka, ale również zawodniczka.
Udało się?
Amatorsko owszem — zdobyłam tytuł Mistrzyni Polski w 2015 roku. Trenowałam w najlepszym zespole MMA w Warszawie. Zawodowo niestety czuję się niespełniona. Kiedyś pewnie bym się do tego nie przyznała, ale nie będę przecież ściemniać.
Pierwszą zawodową walkę przegrałam z kretesem. Kolejnej już nie było, mimo że bardzo o nią zabiegałam. Na drodze stanęło wiele różnych przeszkód, długo by wymieniać. Nie chciałam żyć w ciągłym zawieszeniu, trenować trochę bez celu. A trenowałam potwornie ciężko. Mówiąc kolokwialnie, zajechałam się. W serialu dokumentalnym Twardzielki powiedziałam: „Ten rollercoaster już się wykoleił”.
Ostatecznie, po dwóch latach prób, syzyfowej pracy i w końcu znalezionej przeciwniczce i terminie, powaliła mnie choroba. Tydzień przed zaplanowaną walką moje ciało całkowicie się zbuntowało. Odwiedziłam kilku lekarzy, każdy powiedział to samo. Musiałam odpuścić.
Pewnie nie było Ci łatwo.
Nie było, ale widziałam, co się dzieje i miałam tego serdecznie dość. Czułam, że straciłam kontakt ze swoim ciałem. Że ono nie nawala z przypadku. Prawda jest taka, że traktowałam je bardzo przedmiotowo — miało mi służyć do katorżniczego wysiłku i zdobywania tytułów. To też mnie z pewnością po części zgubiło.
Teraz wyglądasz zupełnie inaczej. Dobrze się czujesz ze swoją nową sylwetkę?
Przez ostatnie trzy lata widziałam w lustrze do przesady szczupłą, wyżyłowaną dziewczynę. Wyglądałam jak umięśniony szkielet. Bywały chwile, kiedy bardzo się sobie podobałam w takim wydaniu, ale okupiłam to morderczymi treningami i wycieńczającą dietą. Wiecie, ja nie robiłam tego dla wyglądu, po prostu musiałam się mieścić w niskich (jak na mnie, bo przy moim wzroście naturalna waga to 75 kg) kategoriach wagowych — od 61 kg do 66 kg. Zbijanie wagi przed zawodami i walkami to ta ciemna strona sportu, o której niewiele się mówi. Eksploatowałam swój organizm i doszłam chyba wtedy do przysłowiowej ściany.
W trójboju startuję w kategorii 84 kg. Obecnie ważę 80, 81 kg. Jestem pełniejsza, bardziej umięśniona, zdrowa i silna. Mam doskonałe wyniki krwi, bardzo świadomie się odżywiam, choć faktycznie nadal się do nowej, atletycznej sylwetki przyzwyczajam. Ważniejsze od wyglądu jest jednak to, czy uniosę ciężar czy nie.
Poza tym chyba każdy człowiek miewa fazy ciałopozytywne i zupełnie odwrotne. Może wcale nie musimy dojść do momentu, w którym siebie non stop uwielbiamy. Ja przynajmniej do niego nie doszłam, ale też na siłę ku temu nie zmierzam. Akceptuję fakt, że ciałopozytywność to stan zmienny, chociażby ze względu na specyficznym proces hormonalny, któremu jako kobieta podlegam. Umówmy się, porządnie zaburza on obiektywną samoocenę. Grunt to mieć to z tyłu głowy i zbyt mocno się nie przejmować.
Spotykasz się z opiniami, że taka „napakowana” figura nie jest kobieca?
Oczywiście. Ale puszczam takie uwagi mimochodem, bo ja się czuję kobieco, a to nie podlega dyskusji. Mam w swojej szafie sukienki i buty na obcasach, i im więcej trenuję, tym częściej je nakładam. Lubię ten kontrast — zwiewna sukienka, a tu nagle takie łapsko (śmiech). Chodzę regularnie na paznokcie do Ewy z Zakładu Lakierniczego, raz na jakiś czas do fryzjera do Ani i Kamila Olczyków z The Green Salon na Ursynowie, bo pracują na wegańskich produktach. Na wyjątkowe okazje umawiam się na makijaż do Kamili Bukowskiej, która zresztą u nas trenuje.
Ostatnio, zresztą nie po raz pierwszy, przeglądając któreś z czasopism modowych, natknęłyśmy się pytanie: „Czy boks jest dla dziewczyn?”.
Sport nie ma płci. Oczywiście ciało kobiety różni się anatomicznie od ciała mężczyzny i ma swoje ograniczenia, ale rękawice bokserskie to żaden przywilej. Może po nie sięgnąć każdy, kto ma taką ochotę, i płeć nie powinna go w tym ograniczać. Bardzo lubię obserwować, jak niepewne osoby, mówiące o sobie często „nieskoordynowane sieroty”, dzięki regularnym treningom rosną w siłę, nabierają krzepy i pewności siebie. Ta siła często wpływa na pozostałe sfery życia — dodaje odwagi do wprowadzenia zmian w życiu zawodowym lub osobistym. Ktoś rzuca pracę, która go dołowała, ktoś inny zrywa toksyczną znajomość. Takie historie są tutaj na porządku dziennym.
Uwielbiam moment, kiedy dziewczyny nabierają odwagi, żeby bić. Puszczają im wreszcie hamulce zainstalowane we wczesnych latach dziecięcych.
Jakie hamulce?
Że dziewczynce nie przystoi się złościć, ani tym bardziej wyrażać agresji. A to są przecież naturalne emocje, które, gdy tłumione, robią nam ogromną szkodę.
Na treningach znajdują wreszcie ujście. Zdarza się, że towarzyszy temu płacz, czasem krzyk, zawsze jednak wielka ulga. Takie emocje udzielają się pozostałym uczestniczkom. Pamiętam dobrze trening, podczas którego jedna z ćwiczących dziewczyn zaczęła bić w tarczę i przy każdym uderzeniu głośno krzyczeć. Po chwili dołączyły do niej kolejne i kolejne dziewczyny. Na koniec już wszystkie waliły i krzyczały. Była w tym niewiarygodna moc.
Zdarza Ci się w niektóre dni włączyć taryfę ulgową? Na przykład podczas okresu.
Jestem osobą mocno zadaniową. Dzwoni budzik, to wstaję, mam trening, to na niego idę. Co najwyżej łykam środek przeciwbólowy. Miesiączka jest dla mnie naturalnym aspektem mojego życia, nie daje mi on poczucia bycia boginią ani powodu do włączania taryfy ulgowej. Za często się wydarza, żebym mogła to robić. Rozumiem jednak kobiety, które w te dni dają sobie spokój.
Każdy jest inny i niech planuje swój czas według własnych potrzeb.
I nie denerwujesz się na dziewczyny, które nie przychodzą wówczas na trening?
Staram się tego nie robić. Jestem zwolenniczką siostrzeństwa i towarzyszącemu mu zrozumienia w praktyce, a nie w słowach. Również wówczas, gdy czyjejś postawy nie rozumiem. Zazwyczaj razem z przekazem „możesz być, kim chcesz” idzie w pakiecie instruktaż, jakie jednak powinnyśmy być, żeby wpisywać się w trend girl power. A ja uważam, że powinnyśmy wspierać się po całości. Również te z nas, które golą nogi, odchudzają się i nie chodzą na demonstracje. Trenują u mnie różne osoby — nie tylko lewicowe, feminizujące, ciałopozytywne. Są wśród nich również ludzie wierzący i tacy, którzy ze względu na swoje przekonania nie chodzą na Czarne Marsze. Nie musimy się we wszystkim zgadzać.
Jaka jest Twoja definicja kobiecości?
W okładkowym wywiadzie do WO sprzed 7 lat, powiedziałam, że kobieta musi być silna. Dzisiaj się z tego wycofuję. Kobieta niczego nie musi. Czuję, że każda z nas powinna być taka, na jaką się czuje.
Kobiecość to dla mnie przede wszystkim świadomość siebie. Pozwolenie sobie na różne emocje i odczucia.
A Ty? Kiedy czujesz się atrakcyjnie?
Nie ma na to reguły. Czuję się atrakcyjnie na przykład po udanym treningu, kiedy wycisnę z siebie więcej, niż się spodziewałam. Zdarza się, że czuję się tak samo, jak się odstawię. Ale jeśli humor nie dopisuje, ulubiony ciuch czy makijaż nie uratują sytuacji. Także jak widać, nie ma to do końca związku z wyglądem.
Najlepiej się czuję, gdy w moim życiu jest balans, nie popadam w żadne ekstrema. Mam czas na trening, na życie osobiste, zdrowo się odżywiam, wysypiam i jestem ze sobą w kontakcie.
Na jakie dziewczyny zwracasz uwagę na ulicy?
Lubię typ urody, który wyłamuje się stereotypowi piękna, a jest przy tym fascynujący. Tilda Swinton jest ucieleśnieniem tego przyjemnego estetycznego zgrzytu.
Wyłapuję z tłumu atletki i atletów. Poważam też dziewczyny, które startują w konkursach kulturystycznych czy fitness — pomijając estetyczną otoczkę jak samoopalacz, diamentowe bikini i doczepione rzęsy, jestem pełna podziwu dla ich determinacji i pracy, którą włożyły, żeby osiągnąć swój cel.
Przed wejściem na salę zauważyłyśmy makatkę z hasłem: „Po to masz ręce, żeby trzymać gardę”. Co ono dla Ciebie oznacza?
Powiedziałam to kiedyś podczas jednego z treningów. Ta garda nie symbolizuje dla mnie walki ze światem czy sobą. Raczej walkę o siebie.
Na koniec poprosimy o wzmacniający kawałek zagrzewający do walki.
Przed walkami MMA słuchałam ciężkiego brzmienia,metalu, gangsta rapu itp. Przed zawodami w trójboju bardziej wchodzą mi taneczne rytmy. Podczas Pucharu Polski tuż przed wyciśnięciem na ławce mojej „życiówki” — 87,5 kg — tańczyłam w szatni do How Will I Know Whitney Huston. Wycisnę czy nie wycisnę? How will I know? Chociaż skrycie czułam, że wycisnę!