Wywiad. 30.10.2016. tekst: Monia Kucel, zdjęcia: Karol Grygoruk

Princess Nokia

Napisz to, proszę, tłustym drukiem — to, że ja wybieram naturalność, nie powinno być przez nikogo traktowane jako dyktat

Princess Nokia to jeden z naszych elementowych girl crushów. Jej kawałek „Tomboy” z refrenem „My little titties and my phat belly” jest żelaznym punktem playlisty, którą kiedyś wam tu udostępnimy. Latynoska raperka z Bronxu, celebrująca swoją kobiecość zupełnie inaczej niż, dajmy na to, Nicki Minaj. Pewna siebie, w ogrodniczkach, z rozbrajającym uśmiechem. Rozmawiamy po jej koncercie w warszawskiej „Miłości”.


Na jakie kobiety zwracasz uwagę na ulicy?

Na te ze środowiska, z którego pochodzę (*pomiędzy Spanish Harlem a Low East Side NYC) — samotne matki, kobiety pracujące na dwóch etatach, żeby wiązać koniec z końcem, kobiety które mają pod górkę, często z kryminalną przeszłości. Imponuje mi ich determinacja. Widać w nich zarówno ból, jak i upór, żeby iść dalej i przeżyć kolejny dzień. To jest dla mnie prawdziwe piękno. Silne kobiety inspirują mnie do bycia silną. Mocno wierzę w „Girl Power”.


Jaki jest Twój stosunek do własnego ciała?

Ciało jest dla mnie świątynią, choć nie zawsze tak o nim myślałam. Gdy byłam młodsza zupełnie nie interesowało mnie, czym faktycznie jest „self care”. Zamęczałam się papierochami, złym jedzeniem, brakiem uwagi. Ale do czasu — parę lat temu, gdy miałam mniej więcej 19 lat, zrozumiałam, że szkodzi mi imprezowanie do rana, dym, nieregularne posiłki… Czułam, że odwadnia mi się ciało, a z nim dusza. Zostawiłam za sobą nastoletnie szaleństwa i weszłam w nowy okres życia — zdecydowanie bardziej świadomy. Troska o zdrowie wyszła na prowadzenie. To właśnie wtedy narodziła się Princess Nokia.

Jakie zmiany wprowadziłaś?

Poukładałam sobie w głowie: kim chcę być jako kobieta, kim chcę być jako performerka. Zaczęłam od wzmocnienia ciała. Zaczęłam ćwiczyć jogę i pilates. Praktykować medytację i modlitwę.

Czy te zmiany przełożyły się również na pielęgnację?

Oczywiście. Przestałam używać szamponów z SLS, odstawiłam podkład, zaczęłam kupować organiczne kosmetyki. A to tylko drobne przykłady.
Dużo ważniejszą kwestią była akceptacja ciała. I uznanie, że jest ono równie ważne, co dusza. Pozwoliło mi to wreszcie na stuprocentowe bycie w zgodzie ze sobą. Takie świadome dbanie o siebie „w całości” paradoksalnie sprawiło, że przestałam przejmować się swoim wyglądem zewnętrznym. Przekierowałam moją uwagę na to, co w środku. Bo przecież właśnie stamtąd piękno wypływa na wierzch.


Kiedy czujesz się najbardziej atrakcyjna?

Zdecydowanie nałożenie sukienki dodaje mi animuszu. Poza tym: gdy się modlę, gdy medytuję, gdy nastrajam się na wyższe wibracje. Ale też gdy robię przyziemne rzeczy — idę do warzywniaka, spaceruję. Chociaż taka zupełnie najpiękniejsza czuję się na łonie natury — w lesie, w parku. Wtedy czuję się częścią czegoś większego.
I w końcu czuję się piękna, gdy jestem szczęśliwa. A uszczęśliwia mnie moja wolność i młodość.

 

Czy chcemy tego, czy nie, nasze matki mają na nas ogromny wpływ. Jak to wygląda u Ciebie?

Moja mama jest przepiękną kobietą — bardzo szykowną i ekstrawagancką. Ale też wymagającą i wyniosłą w stosunku do ludzi. To bardzo bezpośrednia osobowość, zupełnie jak Diane Carrol grająca Dominique Devereaux w Dynastii (*największy wróg Alexis). Potrafi trzasnąć kogoś z impetem w twarz, gdy nie podoba jej się to, co mówi. Nie przejęłam od niej takich zachowań, ale czuję, że mam tę samą siłę, tylko przekierowałam ją na inne tory — moją twórczość.

Jak ona się ustosunkowała do Twojego stylu „Tomboya”?

Bardzo długo mnie nie rozumiała i nie akceptowała. Już jako mała dziewczynka czułam, że jestem dla niej zbyt chłopacka, potargana i przybrudzona. Byłam jej absolutnym przeciwieństwem. Teraz jest już mniej krytyczna w stosunku do mnie — zarobiłam sobie pewnie na to konsekwencją w byciu sobą. Tym, że nie zmieniłam się, żeby dopasować do jej standardów. Być może zrozumiała, że w gruncie rzeczy chodzi nam o to samo, tylko manifestujemy to w inny sposób. Szanuje moje wybory i inny rodzaj „szykowności” niż ten, który wybrała dla siebie. Chociaż nadal nie podoba jej się, jak się ubieram.  Dzisiaj czuję, że jest ze mnie dumna. A ja jestem jej wdzięczna, że dała mi życie.

Twój power beauty item?

Olej kokosowy! Kładę go na twarz, na włosy, na całe ciało. To dzięki niemu w ogóle się nie starzeję, wyglądam nadal na 17 lat. I pewnie będę wyglądała tak samo do 30tki.

To ile teraz masz lat?

24. Ale to też na pewno kwestia genów. Jak widzisz kochana — „Black don’t crack”.
Także olej kokosowy, domowej roboty woda różana i Preparation H (*maść na hemoroidy) pod oczy, jak prawdziwa aktorka. To wszystko.

Co z makijażem?

Lubię użyć eyelinera do moich brwi. I czasem brązowej szminki. I w sumie nic poza tym, nie mam potrzeby konturowania twarzy, itp.

A nie uważasz, że make–up jest trochę opresyjny?

Nie, nie uważam. Nawet jeśli sama nie stosuję go w nadmiarze, to uważam makijaż za sztukę (“art form”), formę manifestu, dzięki której dziewczyny mogą bawić się swoim wizerunkiem. Szczerze to podziwiam.
Napisz to proszę tłustym drukiem — to, że ja wybieram naturalność, nie powinno być przez nikogo traktowane jako dyktat. Tak samo w drugą stronę. Uważam, że każda kobieta ma prawo wyrażać siebie, tak, jak chce.

Powiedz jeszcze, proszę, co według Ciebie szpeci?

Mean spirit. Dziewczyna staje się brzydka, jeśli wypływa z niej zawiść, nienawiść, jeśli przemawia przez nią zazdrość. To promieniuje od środka.


Na tej stronie korzystamy z cookies. Jeżeli nie wyrażasz zgody, zmień ustawienia przeglądarki.OK