Na spotkanie z Oriną Krajewską, aktorką, prezeską zarządu Fundacji Małgosi Braunek Bądź i autorką książki „Holistyczne ścieżki zdrowia. Bądź”, szłyśmy podekscytowane, ale też nieco zestresowane. To uczucie towarzyszy nam przed większością rozmów z osobami, które znamy z okładek magazynów i szklanego ekranu. Zwykle jednak szybko okazuje się, że bezpodstawnie, i nie inaczej było w tym przypadku. Bo Orina choć onieśmiela posągową urodą i stoickim spokojem, jest skromną, serdeczną i głęboko osadzoną w rzeczywistości dziewczyną.
Rozsiadamy się wygodnie na dużej kanapie i zamieniamy w słuch. Z przeciwległej ściany spogląda na nas Małgosia Braunek – tymi samymi pełnymi ciepła, śmiejącymi się oczami, co jej córka.
Czy Twoje integralne podejście do zdrowia przekłada się również na pielęgnację i szeroko pojęte dbanie o siebie?
Oczywiście. Uważam, że jest to nierozerwalne. Zacznę jednak od tego, że nie obudziłam się jednego dnia z myślą, że wywrócę swoje życie do góry nogami. Te wszystkie zmiany, zarówno na poziomie stylu życia, świadomości zdrowotnej, żywieniowej, czy pielęgnacyjnej, zachodziły we mnie stopniowo. Właściwie cały czas trwam w jakimś procesie. Jeden wybór ciągnie za sobą drugi – czytam składy i aspiruję do przejścia na dietę wegańską, więc czytam etykiety kosmetyków i o ile to możliwe staram się sięgać po te wykonane etycznie.
Poza tym holistyczne dbanie to sprzężenia zwrotne – jeśli dbam o ciało, to dbam też o ducha i umysł. Uprawiając regularnie sport – na mnie najlepiej działa joga – wprawiamy się zazwyczaj w lepsze samopoczucie. Wydzielamy dobre hormony, uwalniamy głowę, pomagamy ciału dźwigać jego wnętrze. Tak samo się dzieje, jeśli możemy sobie pozwolić na przyjemność płynącą z dobrego masażu czy posiłku czy nawet zabiegu pielęgnacyjnego.
Niejedna z nas wzrastała w przekonaniu, że dbanie o siebie jest oznaką próżności, że mądrym, dobrze uczącym się dziewczynom nie wypada poświęcać czasu urodzie. Przynajmniej tak wynika z naszych rozmów.
Ja się dobrze nie uczyłam (śmiech). A tak na poważnie, pamiętam zupełnie odwrotne podejście – dorastałam na początku lat dwutysięcznych, kiedy, mam wrażenie, panowała karykaturalna obsesja piękna. I nic poza nią. Jeśli czegoś nie wypadało, to właśnie nie dbać o wygląd.
Uległaś tej presji?
Pewnie, syntetyk od stóp do głów. Nie wyobrażałam sobie wyjść z domu bez pełnego makijażu, pokazać się ludziom bez maski. Nawet na zajęcia akrobatyczne w szkole aktorskiej potrafiłam się zmalować.
Gdybyś miała odtworzyć swój codzienny zestaw z tego okresu, co by się w nim znalazło?
Prostownica, samoopalacz, bronzer, metaliczne cienie – nie oszczędzałam się (śmiech). Dobrze, że brwi mi odrosły…
Mocno je skubałaś?
Jeszcze jak! Pamiętam przestrogi mojej mamy: „Orinko, proszę Cię, tylko nic nie majstruj przy brwiach. Jak Ci przyjdzie na to ochota, powiedz mi o tym”.
Nie powiedziałaś.
Oczywiście, że nie. W pierwszej kolejności wyrywałam wszystkie brwi górnej linii, czego wiadomo nie robi się za żadne pieniądze. Do tego solarium, błyszczyk i wspomniany cień do powiek – gustowne lata 2000. Muzycznie blisko mi było do garażowego grania, natomiast wizualnie do wyszprychowanej klubowiczki – jakbym jedną nogą szła na rockowy koncert, a drugą na solarium. Pamiętam zresztą, jak w drodze na jakąś imprezę spotkałam starszego brata. Na mój widok prawie się przewrócił. Zachowało się sporo zdjęć, które utrwaliły mój ówczesny wizerunek. Mój tata lubi mnie nimi czasem pomęczyć (śmiech).
Patrząc na Ciebie teraz, trudno nam to sobie wyobrazić.
Myślę, że wspomniany trend był tylko pretekstem. Bardzo się wówczas za wszystko ganiłam, potrafiłam znaleźć mankamenty wszędzie. Kosmetykami kamuflowałam brak poczucia własnej wartości, które, jak pewnie większość z nas wie, rzadko kiedy podyktowane jest tym, jak rzeczywiście wyglądamy. Moją głowę bez przerwy wypełniały pełne lęku pytania. Jak zostanę odebrana? Kto coś o mnie pomyśli? Czy się spodobam? Jeśli w środku nie czujemy się pewnie, zawsze będziemy próbowali tę lukę wypełnić – nie tylko ostrym makijażem.
Druga sprawa to to, że poza oczywistą nastoletnią potrzebą eksperymentowania, chciałam stanąć w kontrze do mamy. Ona zawsze emanowała naturalnością i zgodą z tym, co zostało jej dane. W kosmetyczce mojej mamy nie było podkładu, tylko kremy nawilżające, perfumy i ewentualnie róż do policzków. Odbijałam się od tego i leciałam w przeciwną stronę.
Ale koniec końców wróciłaś do źródła.
Dokąd nas te eksperymenty zaprowadzą, to już kwestia indywidualnej podróży. Długo zajęło mi dojście do porozumienia ze sobą, uniezależnienie i wsłuchanie we własne potrzeby i upodobania. I przede wszystkim odbudowanie czy właściwie zbudowanie na nowo, cegiełka po cegiełce, uwalniającego poczucia, że jestem wystarczająca. Co nie znaczy zresztą, że na dobre udało mi się wyprosić wewnętrznego krytyka – teraz po prostu, zamiast mu ulegać, nauczyłam się z nim rozmawiać.
Głęboko wierzę w zmianę i zdolność człowieka do sterowania własnym losem.
Na początku rozmowy użyłaś słowa „proces”, ale on też nie bierze się znikąd. Pamiętasz przełomowy moment, który dał mu początek?
Usłyszałam kiedyś o takiej teorii, że w życiu każdego człowieka mają miejsce wydarzenia, które jak za dotknięciem magicznej różdżki mogą całkowicie wywrócić jego system wartości. Zmiana dokonuje się wtedy na raz. Takim zdarzeniem w moim życiu była najpierw choroba mamy – bardzo dokładnie pamiętam dzień diagnozy – a następnie jej odejście. Paradoksalnie, oprócz wielkiego cierpienia towarzyszącego utracie najbliższej osoby, to mnie uratowało. Być może uderzę w pretensjonalny ton, ale z całą pewnością mogę powiedzieć, że nie byłabym dziś tu, gdzie jestem, gdyby nie wyboista droga, którą musiałyśmy razem przejść.
Drugim wydarzeniem, które pchnęło mnie do przodu, był moment, w którym zdałam sobie sprawę, że dotychczas programowałam się na bycie nieszczęśliwą. W pewnym momencie bardzo świadomie podjęłam decyzję o tym, że przede wszystkim chcę być w życiu szczęśliwą i myślę że mi się udało.
I jak to wyglądało w praktyce?
Postawiłam na ciężką pracę nad sobą, żeby raz a dobrze rozprawić się z utartym w głowie schematem. Staram się poświęcać temu, co uważam za budujące, rozwijające, wcześniej miałam tendencję do popychania się w autodestrukcję.
Poza tym zapragnęłam też żyć w szeroko pojętym zdrowiu, co akurat przyszło zupełnie naturalnie po konfrontacji z chorobą mamy. Teraz mogę śmiało powiedzieć, że zdrowie – emocjonalne, psychiczne i fizycznie – to dla mnie szczęście.
Jak o nie w takim razie dbasz?
Korzystam z różnych gałęzi medycyny integralnej i trzymam się jej czterech podstawowych filarów: dieta, aktywność fizyczna, regeneracja i zarządzanie stresem. Przy czym absolutnie nie zrezygnowałam z medycyny konwencjonalnej, która, owszem, nie gwarantuje może całościowej opieki, ale oferuje bardzo dużo. Są przypadki, w których naturalne metody nie dają rady i nie ma z tym dyskusji.
Na każdego działa co innego – jesteśmy różni, nie da się wszystkich wprowadzić pod jedną linijkę. Kluczowym jest wzięcie odpowiedzialności za siebie i za swoje życie, co samoistnie przekłada się na chęć przyjęcia pomocy z zewnątrz. A tej nie brakuje. Trzeba tylko wiedzieć, że warto sięgać wzrokiem dalej i schodzić z wydeptanych ścieżek. Tradycyjna medycyna chińska, psychoterapia, medytacja, konopie lecznicze, holistyczne spojrzenie na pracę poszczególnych narządów – to tylko niektóre z licznych możliwości. Najistotniejszy jest dialog i niepopadanie w skrajności.
A od zewnątrz? Co lubisz przy sobie zrobić?
Najbardziej dbam o włosy. Są bardzo suche wskutek wieloletniego związku z prostownicą (śmiech). Praca na planie też mocno je obciąża – lokówki, suszarki, ciągłe poprawki, tona lakieru.
Jak je potem regenerujesz?
Regularnie sięgam po maski i sera odbudowujące, np. Overnight Repair Serum Balmain, i oleje – moim włosom służy kokosowy i Amla. Ten drugi bardzo intensywnie pachnie i równie mocno brudzi poduszkę, dlatego polecam zabezpieczyć ją ręcznikiem.
Zawsze nosiłaś długie?
Kiedy miałam 11 lat, ostrzygłam się na chłopaka. Uległam chwilowej modzie, ale to był jednorazowy wybryk. Prawdę mówiąc, ja po prostu lubię długie włosy. Jestem do nich mocno przywiązana. Co najwyżej raz na kilka lat skracam je do ramion i podcinam grzywkę.
Nazwałabyś je swoim atrybutem?
Myślę, że to raczej kwestia przyzwyczajenia i wygody. Poza tym czuję się w takiej fryzurze kobieco, nawet jeśli przez większość czasu noszę je spięte.
I nigdy nic przy nich nie majstrowałaś? Nawet jako nastolatka?
Wpadł mi raz do głowy pomysł, żeby zafarbować je na blond, ale na szczęście trafiłam do fryzjera, który nie podjął się realizacji. Powiedział: „Dziecko, mogę Ci je co najwyżej podciąć”. I całe szczęście. Jakiś czas temu zrobiłam sobie ombre, ale nie czułam się dobrze. Mam wrażenie, że im bardziej świadomie o siebie dbam, tym moje ciało się „wydelikaca”. Jem zdrowo, więc czuję się źle po chipsach. Nie maluję się na co dzień, więc po kilkunastu dniach na planie filmowym z ciężkim makijażem mam przesuszoną cerę. Organizm wymaga ode mnie konsekwencji, co dotyczy również wyglądu.
Ale masz w ogóle jakieś kosmetyki do makijażu?
Mam, ale sięgam po nie, kiedy jestem bardzo zmęczona i chcę to zatuszować. Na co dzień ważna jest dla mnie rozświetlona, zadbana cera i podkreślone brwi – przeczesuję je pomadą Stylist Brow Delia. Ale już rzęsy maluję bardzo rzadko. Twarz rozświetlam punktowo płynnym rozświetlaczem Go Glow Delia. Na to nakładam odrobinę kremu koloryzującego Metamorphosis Hydroactive CCC Cream Yonelle i już.
Zatrzymajmy się na chwilę przy codziennej pielęgnacji.
Z domu wyniosłam zamiłowanie do kremów – mama była bardzo „kremista” (śmiech). Najczęściej skłaniam się ku tym mocno odżywczym i nawilżającym, bo z natury jestem wychłodzona i wysuszona. Od razu widać po mnie zarwane noce, zmiany temperatur i niedobory pitej wody. Aktualnie używam na zmianę serum Infusion Anti-Wrinkle Intensive Serum Yonelle, myPOWERelixir MIYA Cosmetics, Extra Rich Beauty Elixir Santaverde i Day Shield Anti-Smog Purite. Jeśli mam chwilę tylko dla siebie, robię maseczkę – z ekstraktem z czerwonego wina Auna, Aloe Vera Extra Rich Cream Mask Santaverde albo Glow up! Alkemie. A już prawdziwym luksusem jest dla mnie wizyta u zaufanej kosmetyczki, Pani Joli z salonu Babor w Wilanowie w Warszawie, która wie najlepiej, co służy mojej skórze. Do kosmetyków do ciała nie jestem jakoś szczególnie przywiązana. Polubiłam się z peelingiem Cuddling Sugar Scrub Naturativ, zawsze mam też zapas tradycyjnego czarnego enzymatycznego mydła i naturalnych mydeł od Purite.
Zwracasz uwagę na dziewczyny na ulicy?
Pewnie, cały czas! W ogóle świat kobiecy jest dla mnie bardzo ważny. Mam dużo przyjaciółek – rozmowa z nimi jest dla mnie jak powietrze. Mogę śmiało powiedzieć, że przyjaźnie to dla mnie jeden z najważniejszych aspektów codzienności. Nie wyobrażam sobie bez nich życia. Z przyjaciółkami dzielę się naprawdę wszystkim. Ale wracając do pytania, przyglądam się ludziom i doceniam różne typy urody. Dużo jeżdżę komunikacją miejską – to doskonałe pole do obserwacji. Mijam wielu ludzi, którzy nie do końca dają sobie przyzwolenie na dbanie o siebie. Ale też i takich, którzy dbają wręcz obsesyjne. Czyli albo nie wierzymy w siebie i odpuszczamy, albo nie wierzymy w siebie i na siłę się ze sobą mocujemy, chcemy wszystko w sobie zmienić i poprawić. Mało jest osób, które przyjmują siebie takimi, jacy są. A szkoda.
Myślisz, że poczucie własnej wartości wynosi się z domu?
Mam to szczęście, że urodziłam się w bardzo wspierającej się rodzinie. Moi rodzice mieli piękną, partnerską relację. Byli bardzo blisko, dając sobie mimo to dużo wolności i przestrzeni. Moja mama nie bała się podejmować ryzykownych wyborów. Była silna, a przy tym delikatna. Wychowywałam się w poczuciu, że jako kobieta nie znaczę mniej. Wiem, że nie jest to standardowy przekaz, który wynosi z domu każda polska dziewczyna. I tylko mogę sobie wyobrażać, jak dużą pracę trzeba potem włożyć, żeby się ze sobą pojednać. Ja, mimo wsparcia, które otrzymałam od rodziców, i tak musiałam wiele kwestii przepracować.
To co buduje twoje poczucie atrakcyjności?
Zdecydowanie lepiej się czuję, gdy jestem zadbana, wyspana, odżywiona i się nie śpieszę. Ale to, co uważam za najważniejsze, to uwaga, którą sobie poświęcam i czułość, którą siebie obdarzam. W praktyce oznacza to słuchanie siebie i swoich potrzeb, ale też raz na jakiś czas spokojny wieczór w domu z maseczką na twarzy i olejem na głowie.
Wytypuj swojego kosmetycznego superbohatera.
Jednego?! Muszę się zastanowić… Chyba będzie to dezodorant Purite z białą glinką. Zawsze pakuję go do kosmetyczki, bo wiem, że ciężko mi znaleźć zamiennik, który będzie naturalny i równie skuteczny.
To bardzo praktyczny wybór. A taki dla próżności i przyjemności?
Perfumy Patchouli Absolu od Toma Forda – darzę miłością absolutną. Myślę, że zostaną ze mną na zawsze.
Wraz z fundacją macie dużo do zaoferowania światu. Gdybyś miała podsumować Wasze działania i dać czytelniczkom jedną uniwersalną radę, co by to było?
Być bardziej uważną. Na zmiany, które w nas zachodzą, na swoje uczucia, ale też fizyczność. Na siebie jako całość. Wspólnym mianownikiem dziesiątek rozmów, które przeprowadziłam, pracując nad książką, czy podczas podcastów które przeprowadzam na Storytel, była właśnie uważność. Każdy specjalista, niezależnie od swojego fachu, przyznał, że punktem wyjścia jest świadomość i zadawanie sobie bardzo prostych, wbrew pozorom przyziemnych pytań: Co chcę osiągnąć? Na co liczę? Gdzie teraz jestem, a gdzie docelowo chcę być? Po co to robię? Banalne, ale jeśli dokopiemy się do prawdziwych przyczyn problemu, rozwiązanie często przychodzi samo.
Produkty
TWARZ
serum przeciwzmarszczkowe Yonelle
serum My Power Elixir Miya
olejek do twarzy Extra Rich Beauty Elixir Santaverde
krem Day Shield Anti Smog Purite
maseczka piękności Auna
maseczka Aloe Vera Extra Reach Mask Santaverde
maseczka rozświetlająca Glow Up Alkemie
MAKIJAŻ
pomada do brwi Delia Cosmetics
rozświetlacz Go Glow Delia
krem CCC Metamorphosis Yonelle
CIAŁO
peeling Cuddling Sugar Body Scrub Naturativ
dezodorant z białą glinką Purite
perfumy Patchouli Absolu Tom Ford