Wywiad. 22.04.2019. Tekst i zdjęcia: Monika Kucel i Paulina Puchalska. Materiał do Wysokich Obcasów

Monika Walecka

Świat jest na szczęście różnorodny. Są na nim osoby grube i są osoby chude. To nic obraźliwego powiedzieć o kimś, że jest gruby. Słaba jest tylko pejoratywna ocena, że osoba gruba jest gorsza od chudej. Człowiek jest bardziej złożony i na jego ocenę nie powinien mieć wpływu wyłącznie wygląd zewnętrzny

Z Moniką Walecką, piekarką, autorką bloga gotujebolubi.pl i fotografką, spotykamy się ostatniego dnia roku w jej mieszkaniu na Muranowie. Właśnie zepsuł się jej piekarnik, ciasto się nie upiekło, ale mimo to pachnie nim na całej klatce. Zaczynamy rozmowę od zapachów.

Monia, jakie zapachy lubisz najbardziej? Nie licząc zapachu pieczonego chleba.

Lubię słodycze. Zresztą słodycz ujmuje mnie we wszystkich swoich formach – w ludziach, wypiekach, w zapachach również. Słodkie akordy pasują do mojego żywiołowego temperamentu i pięknie uwypuklają się na mojej wiecznie gorącej skórze. Bardzo mi to pasuje. Czuję się wtedy otulona zapachem jak miękkim kocem.
Lubię też zapachy trwałe i dziwne, i gdy mi coś tam zawiewa po kilku godzinach. Teoretycznie przy pracy w gastronomii nie powinno się używać perfum, ale ja się tej zasady w ogóle nie trzymam.

Dlaczego?

Bo zapach to dla mnie energia. Wszystkie te molekuły i atomy doprawiają życie i jedzenie magią.  Poza tym wielu perfumiarzy to właśnie jedzenie inspiruje do tworzenia perfum (przyp. red. nuty gourmand). Dlaczego więc perfumy nie miałyby inspirować do pieczenia? Zresztą większość zapachów kojarzy mi się z jedzeniem. I potem zdarzają się takie sympatyczne scenki w Mood Scent Barze, gdy Victor (przyp. red. Kochetov, właściciel wspomnianej perfumerii) podaje mi do powąchania blotery, a ja na to: „O rety, przecież to słonecznik!” albo „Pachnie jak curry ze świeżą kozieradką”. Na co on odpowiada karcąco: „No nie, przecież to jest kadzidło…”. Oj tam, oj tam (śmiech).

Ciągnie mnie jeszcze do zapachów animalnych, typu piękny słoneczny dzień przy wybiegu dla pawianów. Nazywam je “grzeszna słodycz”. 

Czyli takie smrodki.

Takie dziwności. Dziewczyny w GaliLu mają ubaw z moich skojarzeń – a to spocony czarnoskóry mężczyzna w San Francisco, który wiezie w kieszeni torbę zioła, a to kowboj po całym dniu jazdy na koniu pod gwiazdami, na pustyni, a to znowu upadły biskup, gdy kadzidło spotyka się z jakimiś zmysłowymi nutami.  

Liczyłaś, ile masz butelek perfum?

Nie, ale możemy to teraz razem zrobić, bo też jestem ciekawa. Dwadzieścia dwie! To już właściwie mała kolekcja. Jeśli zapach mnie zachwyci, z marszu decyduję się na zakup. Żadne tam próbeczki, wychodzę ze sklepu z pełnowymiarowym flakonem.

I rzeczywiście używasz wszystkich?

Raczej tak. Lubię mieszanki i zazwyczaj używam dwóch lub trzech naraz. W tej trójcy muszą być zawsze Escentric Molecules, bo są doskonałym nośnikiem i utrwalaczem dla pozostałych zapachów. Lądują zazwyczaj na karku. Do tego Promise od Frederica Malle’a na szyję i coś jeszcze na przeguby. Czuję wtedy, że unosi mnie cudowny pachnący balonik. 

Skąd u Ciebie ta fascynacja zapachami?

Zrodziła się z pokrewieństwa z tym, co robię – też dobieram najlepsze składniki, działam na zmysły, a efekt mojej pracy sprawia ludziom przyjemność.
Chciałabym pogłębić wiedzę na temat perfumiarstwa. Nauczyć się rozróżniać składowe, wiedzieć, jak dokładnie pachnie konkretna odmiana paczuli, wetiwer czy cywet. A może nawet zrobić mały projekt – przełożyć ulubione zapachy z gatunku gourmand na wypieki. Upiec ciastka inspirowane ukochanym Vaninger Oliver & Co, który jest miksem nut imbiru i wanilii. 

Dobrze, to wymień z tej całej bandy zapachów kilka ulubionych, do których wracasz najczęściej.

Wspomniane Molecule, Lonestar Memories Tauer, Black Comme de Garcons, bo kocham czerń – od ubrań po przedmioty. Te ostatnie to najbardziej wytrawny zapach w mojej kolekcji. Używam ich do gaszenia tych wszystkich słodkich nut. 

Czy zapach jest dla Ciebie ważny również w pozostałych kosmetykach?

Lubię, gdy kosmetyki ładnie pachną, ale nie jest to dla mnie główne kryterium wyboru. Chociaż regularnie kupuję peeling firmy Vianek z pestkami malin, który ma konsystencję i zapach prawdziwego malinowego sorbetu. Aż by się chciało wyjeść go łyżeczką (śmiech). 

Czym się w takim razie kierujesz się, wybierając produkty do pielęgnacji?

Podstawowym kryterium jest rozpoznanie, czego ja i moja skóra w danym momencie potrzebujemy. Mam cerę mieszaną, raczej problematyczną, dlatego staram się sięgać głównie po kosmetyki o działaniu kojącym. Druga sprawa to rady bardziej doświadczonych ode mnie w tym temacie koleżanek, na przykład Basi Stareckiej. Trzecia to już wygodnictwo – lubię załatwić wszystkie sprawunki w jednym miejscu: eko drogerii na Nowolipkach, aptece, drogerii, makijaż w MAC.

Przyznam się Wam, że dopiero niedawno poczułam przyjemność z dbania o siebie. Po prostu późno dotarło do mnie, że zmieniam się z dziewczyny w kobietę – w okolicach 34. roku życia. Wcześniej z pielęgnacją było mi nie po drodze, nie licząc epizodu podczas studiów, który traktowałam jako ćwiczenie na moje zdolności akwizytorskie. Zostałam konsultantką Avon. Byłam w stanie namówić na zakupy wszystkie moje sąsiadki (śmiech). Ale tak poza tym, pochłaniały mnie inne sprawy – praca, kursy, chleb. Dwa lata spędzone w San Francisco już w ogóle mocno wyluzowały mnie w kwestii wyglądu. Tam nikt nie zwraca na siebie uwagi, jest się całkowicie przezroczystym. Nawet chodzenie nago nikogo nie dziwi, może oprócz turystów. Wpłynęło to również na mnie – nie malowałam się, chodziłam bez stanika. Pierwsza myśl, gdy postanowiliśmy wrócić z powrotem do Polski: „O Jezu, znowu trzeba będzie zacząć nosić stanik”.

A jak było u Ciebie w domu? Luz w tym temacie?

Zdecydowanie nie, mama jest zawsze na tip-top. Pięknie umalowana, pazurki zrobione. Moje przeciwieństwo. Chociaż nie będę negować, ja też dobrze się czuję, gdy jestem świeża i dopięta.

Kiedy w takim razie nastąpiło pielęgnacyjne przebudzenie?

Mam wrażenie, że kobiecość zrodziła się we mnie dopiero wtedy, gdy zostałam piekarką. Może właśnie zmysłowość tej pracy, dotyk miękkiego jak ciałko ciasta spowodowały, że nawiązałam kontakt z moim własnym. Zaczęłam biegać, sporo schudłam i świetnie się ze sobą poczułam. Taka… zintegrowana. I po raz pierwszy w życiu kobieca. Żeby nie było, lubiłam siebie zawsze, ale nieczęsto myślałam: „Kurde, ale jesteś fajna dziewczyna. Super sobie ze wszystkim radzisz.”
A już najlepiej się poczułam, gdy schowałam wagę i długo nie wyciągałam. Bo jak się ma wagę w domu, to się człowiek waży codziennie. Bez sensu – nie jesteśmy cały czas tacy sami, raz nam ciasno, raz luźniej, i nie ma w tym nic złego. Chociaż nie ukrywam, wolę się w tych moich dolnych rejestrach. 

Pierwsze zainteresowanie kosmetykami pojawiło się jeszcze w San Francisco. Lubiłam kręcić się po modnych dzielnicach z małymi manufakturami – za rogiem sklep ze szczotkami z naturalnym włosiem, kolejny z naturalnymi kremami i olejkami do ciała, kilka kroków dalej świeżo otwarty sklep Aesopa. Nie dość, że fajne produkty, dobre składniki, do tego piękne opakowanie i ciekawe przesłanie. Ceny wysokie, więc tylko raz na jakiś czas pozwalałam sobie na jakiś kremik.
Gdy wróciliśmy do Warszawy, okazało się, że u nas również powstały w międzyczasie niszowe marki, dlatego chętnie je wspieram, np. Phenome, Ministerstwo Dobrego Mydła, My Magic Essence, Alchemia Lasu, Make Me Bio, Resibo. Sporo, ale na co dzień wystarcza mi podstawowy zestaw – coś do demakijażu, krem, peeling, olejek, i na pierwszym miejscu hydrolat Mgiełka miłości My Magic Essence!

Jakieś rytuały?

Choć kocham swoją pracę, nie da się ukryć, że jest fizycznie wyczerpująca. Pracuję trzy dni w tygodniu, ale za to bez żadnej przerwy. Najgorszy jest poniedziałek. Zagniatam, podrzucam, dźwigam. Przez 13 godzin właściwie non stop. Wtorek jest milszy, bo to dzień wypiekania. Ale trwa z kolei 24 godziny, wobec czego lubię go zacząć na własnych zasadach. W spokoju, z czerwoną szminką na ustach, w czystym fartuszku. Krzątam się, chlebki się pieką. Czuję się wtedy jak perfekcyjna pani domu. Im bliżej wieczora, tym ze mną gorzej. Pod oczami rozmazany tusz, fartuch w cieście, po szmince ani śladu, ale przynajmniej zaczęło się wspaniale. Środa to ładowanie wypieków do skrzynek, następnie do samochodu i na targ w Fortecy. Czyli kolejny dzień na nogach. Milutko, ale na poziomie siłowym jest to hardcore’owy CrossFit.

I nie śpisz?
Kiedyś nie spałam. Ale odkąd mam swoje studio, ułożyłam grafik tak, żeby chociaż jedną noc przespać. Nawet dostałam od męża w prezencie łóżko polowe!
Gdy po tym trzydniowym Tour de Force przychodzi czwartek, jestem totalnie połamana. Dlatego dla odreagowania i w nagrodę za ciężką pracę, robię sobie dzień przyjemności.

Jak on wygląda?
Jadę na pół dnia do Sante z torbą kosmetyków i zabieram się za kompleksową odnowę. Zaczynam od nałożenia na ciało maski z Kudowy Zdroju, w saunie parowej robię peeling. Wszystkich wokół częstuje tym, co przyniosłam. Potem idę umyć włosy, nakładam maskę na całą ich długość i z turbanem udaję się na minimum kwadrans do gorącej sauny. Są po tym gładkie, jedwabiste, dożywione. Na sam koniec wchodzę do basenu z zimną wodą i w ciągu sekundy wraca do mnie cała witalność. Wspaniałe uczucie. 

Chodzisz sama czy z bandą koleżanek?

Otacza mnie wiele wspaniałych, totalnie inspirujących dziewczyn. Ja jestem gdzieś tam w swoim piekarskim świecie, a one z kolei eksplorują przeróżne kobiece zagadnienia i mnie potem w nie wciągają. Ale w czwartki chodzę sama. To są dla mnie trzy godziny godziny czystego relaksu i wyciszenia. Z koleżankami też lubię się wybrać, aczkolwiek wtedy traktuję to jako spotkanie towarzyskie. Zupełnie inna sprawa. 

Fajnie, że potrafisz siebie przechwycić, zrobić dla siebie coś dobrego. Nie wszystkim się to udaje.

Myślę często o kobietach, które pracują w kuchni. To jest ciężki zawód. Żylaki, oparzenia, wiecznie odpryśnięty lakier z paznokci. Łatwo się zniechęcić do dbania o siebie.

Właśnie! Paznokcie! Malujesz?

Jeju, dziewczyny, mam ciocię, która zawsze malowała sobie paznokcie na czerwono. Nigdy nie zapomnę jej dłoni. Gdy już się do tej swojej kobiecości dokopałam, zapragnęłam tego samego. Niestety przy mojej pracy nie trzyma się na paznokciach żaden lakier, nawet hybryda. Po prostu się topi. Dlatego maluję paznokcie w czwartek, a w niedzielę je zmywam.

Z innej beczki – jak Ty się masz do ruchu body positivity? Czy on nie jest przypadkiem nieco opresyjny? Taki przymus, żeby koniecznie akceptować siebie.

Body positivity to dla mnie mocno amerykańskie pojęcie. Oni wpadają z jednej skrajności w drugą, zamiast to wszystko trzymać gdzieś pośrodku. A świat jest po prostu różnorodny. Są na nim osoby grube i są osoby chude. Nie tusza jest problemem, tylko wartościowanie. To nic obraźliwego powiedzieć o kimś, że jest gruby. Słaba jest tylko pejoratywna ocena, że osoba gruba jest gorsza od chudej. Człowiek jest bardziej złożony i na jego ocenę nie powinien mieć wpływu wyłącznie wygląd zewnętrzny. A czy body positivity jest opresyjne? Ja wiem, że gdybym schudła kilka kilo, to byłoby wspaniale. Czułabym się lżej. No cóż, już się przyzwyczaiłam, że moja waga raz spada, raz wzrasta. Analogicznie przyzwyczaiłam się do tego, że gubię przedmioty. Tak już mam.Różnorodność jest przyprawą życia – to chyba moje ulubione powiedzenie.

Jak dbasz o swoje długie kręcone włosy?

Szampony zmieniam i nie są dla mnie istotne. Większą wagę przykładam do masek. Wybieram te regenerujące lub nawilżające, niekoniecznie do włosów kręconych. Moje włosy nie lubią częstego dotykania i rozczesywania, dlatego czeszę je wyłącznie po nałożeniu maseczki i potem nie tykam, aż do kolejnego mycia. Gdy wyschną, wcieram w nie odrobinę pianki lub kremu nawilżającego do loków Enhance & Perfect Curl Cream The Curl Company.

Kolejna ważna kwestia to dobre strzyżenie. W San Francisco trafiłam do salonu dedykowanemu wyłącznie włosom kręconym. Zanim jednak zdecydowałam się na ten niemały wydatek, chodziłam na podcięcie końcówek za 20 dolarów w chińskiej dzielnicy. W końcu stwierdziłam, że tak rzadko się strzygę, że raz na rok mogę zaszaleć. Poszłam. Najpierw musiałam się nasłuchać, jak to ja wszystko robię źle z moimi włosami… Fryzjerzy to w ogóle jest dla mnie nie lada zagwozdka. Jeszcze nie spotkałam takiego, który by nie skrytykował tego, który cię strzygł poprzednio. I jeszcze zawsze są tacy srodzy w swojej ocenie! Przez pierwsze 5 minut myślę sobie: „Po co ja tu przyszłam, żeby mi taki urągał… Niech już tnie”. Spec od loków też mnie najpierw zrugał , ale jak już w końcu ostrzygł, to nie mogłam wyjść z podziwu. Każdy lok był traktowany indywidualnie. Dosłownie – strzygł lok po loku. Ponoć włosy zapamiętują w ten sposób swój naturalny skręt. 

Ile to trwało? Przecież Ty masz mnóstwo włosów!

Bardzo długo. Najpierw strzygł na sucho, potem mył. A przy tym nie używał ani szczotek, ani grzebienia. Czesał palcami. Szczerze? Gdybym miała dużo kasy na zbytki, latałabym do niego raz do roku nawet z Polski.

Jakie kobiety zwracają twoją uwagę na ulicy?

Lubię kobiety wyraziste, po których widać, że ich osobowość kroczy przed nimi. To się różnie  objawia, nieraz zdecydowanym chodem, czasem strojem lub wyprostowaną sylwetką. W ogóle lubię przyglądać się ludziom, wychwytywać ich aurę. Lubię też osoby, po których widać, że są zadowolone. Mam wrażenie, że nic i nikt nie może im podskoczyć.

Nic im „nie burzy ikony”, jak to kiedyś pięknie ujęła nasza rozmówczyni Ania Królikiewicz (WO, nr 50/942, 29.07.2017). Kiedy czujesz się najbardziej atrakcyjna?

Jak jestem wyspana, mam umyte włosy, pomalowane usta i jadę na rowerze do pracy. Ten stan atrakcyjności utrwalił mi epizod, gdy w takim właśnie wydaniu jechałam o 7 rano na rowerze i jakiś miły człowiek pokazał mi z samochodu kciuk do góry, że jest ok. Miałam potem dobry humor przez cały dzień.
Swoją drogą szminki nauczyłam się używać dopiero w zeszłym roku. To było moje noworoczne postanowienie. Wcześniej robiłam nieśmiałe podejścia, bo bardzo mi się podobały czerwone usta u innych dziewczyn. Sama jednak nie czułam się w niej komfortowo. Mam energetyczną osobowość – bałam się, że usta w jaskrawym kolorze to już będzie za dużo. Na szczęście mocno wspierająca przyjaciółka, i jeszcze do tego znająca się na trendach, powiedziała mi: „Słuchaj, noś, wyglądasz super”. I faktycznie powiem Wam, że ta czerwona szminka działa na mnie jak… Jak Wy to nazywacie?

Power Beauty Item.

Dokładnie!

A reszta makijażu? Czego używasz oprócz szminki?

Raczej podstawy. Tusz do rzęs, od lat ten sam L’Oréal. Rozświetlacz, którego nie używam, bronzer, po który sięgam raz na jakiś czas, żeby podkreślić kości policzkowe. Podkład Studio Fix Fluid SPF 15 MAC, bo ma fajną, nieco tłustą konsystencję. Wspomniana pomadka to Ruby Woo, też MAC. Zużywam już drugą w przeciągu roku.

Postanowienia na nowy rok?

Więcej się ruszać. Siły mam dużo – czas nabrać gibkości i giętkości.


Na tej stronie korzystamy z cookies. Jeżeli nie wyrażasz zgody, zmień ustawienia przeglądarki.OK