Wywiad. 23.08.2017. Materiał dla Wysokich Obcasów. Tekst i zdjęcia: Monia Kucel, Paulina Puchalska

Marta Dymek

Dużo pracuję, a pielęgnacja jest czymś, co kojarzę z ogromną przyjemnością. Dlaczego miałabym się ograniczać? Wszystkie wymienione punkty, od mycia twarzy po aromaterapię, budują mi dzień — rankiem dodają niezbędnej buty do dalszego działania, wieczorem zaś pomagają się wyciszyć i zrzucić wszelkie emocje

Jak wygląda Twój poranek?

Chciałabym odpowiedzieć, że należę do tej grupy dziewczyn, które rano wstają, idą biegać, a potem piją zielony koktajl, ale niestety tak nie jest. Co prawda też wstaję wcześnie, ale raczej omijam wszelkie sporty i dobudzam się, pijąc ciepłą wodę z cytryną. Zimą zastępuję ją niemniej kwaśnym, bogatym w witaminę C naparem z hibiskusa.
Następnie przechodzę do pielęgnacji, która sprawia mi ogromną przyjemność i stanowi ważną część dnia. Poświęcam jej sporo czasu i uwagi, ale nie z poczucia przymusu czy obowiązku, po prostu bardzo to lubię — zwłaszcza dbanie o twarz.

Opowiadaj!

Nie będę w tym wyznaniu oryginalna — uległam koreańskiemu trendowi. I powiem wam, że moja cera odpłaca się za to wdzięcznością!

Kiedy i jak to się zaczęło?

Dwa lata temu pojechałam do Korei na zaproszenie Koreańskiej Ambasady, co okazało się przełomowe dla mojej pielęgnacji. Nie interesowałam się wówczas przesadnie kosmetykami, a całą wyprawę traktowałam jako wyjazd stricte kulinarny. Jednak wszystkie napotykane tam dziewczyny — przewodniczki, kucharki, pracownice dyplomatyczne — zadawały mi to samo pytanie: „Jakie kosmetyki już sobie kupiłaś?”. Ewentualnie jakie zamierzam kupić.

Tak prosto z mostu? Bez krygowania się, że nie wypada? Jakoś trudno nam sobie wyobrazić wypytywanie Azjatek na wycieczce w Warszawie, czy kupiły już sobie Tołpę i czy odwiedziły lokalny sklep zielarski

Tam rozmowy o kosmetykach są na porządku dziennym, co z początku trochę mnie dziwiło. Ale ich piękne cery i entuzjazm na tyle intrygowały, że prędko dałam się wciągnąć w wir zakupów.
Do Warszawy wróciłam z górą buteleczek i powoli zaczęłam wdrażać w życie ten pozornie skomplikowany proces.

Doradzały Ci, co masz kupić?

Oczywiście! Ciągnęły mnie po sklepach, pokazywały, która maseczka na co i po co, opowiedziały o esencji i serum. To było przyjemne, ale ilość kosmetycznych bodźców może naturszczyka przytłoczyć.
Po dwóch latach jestem już bardzo oswojona z metodą kilku kroków, stawiam je pewnie. Leci to tak — demakijaż olejkiem Resibo, oczyszczanie twarzy płynem Sylveco Vianek Nawilżająca Emulsja do Mycia Twarzy, przemycie tonikiem Whamisa Organic Flowers, a wieczorem tonikiem z kwasami AHA i BHA z Biochemii Urody, nawilżająca esencja albo żel hialuronowy z Biochemii Urody, od czasu do czasu maska w płachcie z masłem shea, krem Whamisa Organic Flowers Nourishing, obowiązkowo serum olejkowe Resibo i filtr.

Wow!

Rzeczywiście, sporo tego. Zaczynałam od mniejszej ilości, ale apetyt rósł w miarę jedzenia. Czasem sama się jeszcze sobie dziwię, ale skoro tak dużo pracuję, a pielęgnacja jest czymś, co sprawia mi ogromną przyjemność, to dlaczego miałabym się powstrzymywać? Wszystkie wymienione punkty budują mi dzień — rankiem dodają niezbędnej buty i energii do dalszego działania, wieczorem zaś pomagają się wyciszyć i zrzucić wszelkie emocje.

Ale przecież te kosmetyki Ci się w pewnym momencie skończyły. Co wtedy zrobiłaś?

O ile ważna stała się dla mnie sama idea kilkuetapowej pielęgnacji, o tyle nie ma dla mnie znaczenia czy kosmetyki, których używam, są z Korei. Mam kilka ulubionych marek, wśród nich również polskie, które dopasowałam do potrzeb mojej skóry i które bardzo sobie chwalę.
Poza tym lubię testować nowości — czynnikiem determinującym mój wybór jest nie kraj pochodzenia, a to, czy marka testuje na zwierzętach. Mam przy tym świadomość, że wiele osób wciąż wyobraża sobie, że uwzględnianie tego aspektu kosztuje nerwy, pokłady cierpliwości i intensywne poszukiwania. Nic bardziej mylnego!

To jakie są Twoje ulubione polskie wegańskie marki?

Na piedestale stawiam dwie — Resibo i Ministerstwo Dobrego Mydła. Olejek do demakijażu tej pierwszej mam zawsze w zapasie. Swoją drogą to był pierwszy kosmetyk tego typu, którego użyłam do mycia twarzy. Gdy się skończył, z ciekawości rzuciłam się na inne, myśląc, że wszystkie działają podobnie. Pewnie domyślacie się, że wszelkie próby spełzły na niczym i z podkulonym ogonem wróciłam do Resibo… Przekonałam już do niego całkiem sporą gromadę koleżanek, a zakładam, że przekabacę wszystkie (śmiech).
Kolejny ich produkt, dla którego straciłam głowę, to serum olejkowe. Sprawdziło się w przypadku mojej cery, co jest nie lada wyzwaniem, bo ta, choć sucha, bywa kapryśna i zaskakuje od czasu do czasu wypryskami. Wspaniale natłuszcza, ale nie zapycha, nazywam to dobrym balansem.
Ministerstwo uwielbiam przede wszystkim za hydrolaty. Lawendowy trzymam na szafce nocnej i kończę nim dzień, różanym z kolei rozpoczynam, opryskując obficie twarz — wtedy też siadam do stołu i zaczynam pracować.

Pracujesz z domu.

Tak, ale czas, kiedy uważałam to za luksus, mam już za sobą. Chciałabym, żeby dom kojarzył mi się z tylko odpoczynkiem i relaksem, czyli, na przykład, wychodzę rano do pracowni, kiszę się tam, ile trzeba, a potem zamykam drzwi i zostawiam historie zawodowe za sobą. Tymczasem te strefy wciąż się przenikają, więc muszę bardzo uważać, żeby je zrównoważyć.

I, jak rozumiemy, pomaga Ci w tym między innymi aromaterapia?

Dokładnie. Kiedy dzieje się naprawdę intensywnie, a obowiązkom nie widać końca, potrzebuję dobrej organizacji, żeby nie nawalić.

Moja praca dzieli się na kilka etapów: praca w kuchni nad przepisami, praca nad blogiem, doglądanie serwerów, odpowiadanie na komentarze na blogu, przygotwywanie przepisów dla prasy, odpisywanie na maile, redakcja postów na bloga. Każda z tych sytuacji wymaga ode mnie innego stanu — raz muszę być kreatywna, raz skrupulatna i skupiona. Dopasowałam do tych stanów zapachy, które teraz są dla mnie sygnałami przejścia w inny etap pracy i najzwyczajniej w świecie umilają mi czas spędzany przy komputerze.

Jak dbasz o włosy?

Włosy są dla mnie mniej istotne niż twarz. Zwracam uwagę na naturalny skład i nietestowanie na zwierzętach. Poza tymi dwoma warunkami, nie mam większych wymagań, chociaż moje włosy plączą się, są cienkie…

Monika: Cienkie?!

Paulina: Ja też mam cienkie, zawsze Ci to powtarzam, a Ty mi nie wierzysz.

Monika: Dobra, może macie cienkie, ale macie ich dużo. Ja mam cienkie i mam ich mało — to oznacza dla mnie cienkie włosy! Cienkie, gdy jest ich dużo, to po prostu przyjemne, miękkie w dotyku włosy.

Daj dotknąć! Rzeczywiście zupełnie inne niż moje. Ty masz na głowie coś na kształt loczków, moje są proste i nie można z nich zrobić żadnej wymyślnej fryzury.

Czego w takim razie używasz? Jakie produkty spełniają wymienione warunki?

Odżywka z Alterry! Niedroga, naturalna, wegańska. Dobrze działa, jest dostępna w każdym Rossmannie, więc nie trzeba jej ściągać z internetu. I co jakiś czas, gdy mi się zachce i znajdę na to chwilę, nakładam na końcówki odrobinę oleju. Tylko ciężko mi go potem zmyć, denerwuje mnie to.

Ponoć trzeba to robić odżywką — najpierw nakładasz na olejowane końcówki odżywkę, a dopiero potem myjesz szamponem.

Próbowałam tego sposobu, ale może jestem wyjątkowo nieporadna w tej kwestii. A może to moje włosy zwyczajnie stawiają opór. Trudno!

Może to kwestia cienkich włosów, bo na naszych też raczej się nie sprawdza. Ale wróćmy jeszcze na chwilę do wegańskich kosmetyków. Podasz więcej marek, żeby ułatwić życie dziewczynom, które nie mają czasu lub chęci na śledztwo? Naprawdę wiele z nas myśli, że jest to trudne, a Ty jesteś skarbnicą wegańskiej wiedzy, nie tylko kuchennej.

Rozumiem to podejście, bo wokół tematu wegańskich kosmetyków jest sporo kontrowersji i stereotypów. Bo, na przykład, co myśleć o małej marce, która nie testuje na zwierzętach, ale jest częścią koncernu, który takie praktyki stosuje z innymi swoimi markami? Używać czy nie? Myślę, że na początku można zwariować, analizując każdy zakup w ten sposób. Zakupy stają się stresujące, a pielęgnacja przestaje być przyjemna. Dlatego dobrze jest to robić powoli i w swoim tempie, wtedy szybko się okaże, jak proste w dzisiejszych czasach jest kupowanie produktów nietestowanych na zwierzętach. Myślę, że trzeba się zastanowić, na ile chcemy się w ten temat wkręcać, robić research, przekopywać interent i tematyczne blogi. Ja to robię, bo to lubię i wierzę, że ma to ogromny sens. A jeśli ktoś chciałby postawić pierwsze kroki w tym temacie, niech koniecznie zajrzy na wspaniałego bloga Kocie Uszy, który oferuje mnóstwo porad na temat wegańskich kosmetyków oraz praktycznie listy produktów cruelty free — tych tańszych oraz tych nieco droższych.
Ale można też przecież zawierzyć jednej, sprawdzonej marce, jak np. Resibo, która jest wegańska, jest bio, jest polska. I do tego jeszcze świetnie działa. To samo mogę powiedzieć o Ministerstwie Dobrego Mydła. Albo o Zielonym Laboratorium, które uwielbiam za płyny do mycia ciała. Albo o mojej ukochanej firmie LUSH, która produkuje najcudowniejsze kule do kąpieli (barwią wodę na kolory tęczy albo na brokatowo!). Dodatkowo wszystkie ich kosmetyki są wegańskie i pakowane w biodegradowalne opakowania z recyklingu. Lub wreszcie o moim kolejnym wegańskim faworycie, czyli koreańskiej marce Whamisa. To najlepsze kosmetyki, jakich kiedykolwiek używałam.

Więcej, więcej, więcej!

Kolejnym moim odkryciem jest sklep internetowy z kosmetycznymi półproduktami Biohemia Urody. Trafiłam na niego przypadkiem, gdy skończył mi się tonik z kwasami o niskim PH z Korei i próbowałam znaleźć jego odpowiednik w Polsce. Tak odkryłam Tonik z kawasami AHA/BHA 10% za 20zł  w Biochemii Urody. Kupuje się go w zestawie półproduktów, łączy ze sobą w odpowiedniej kolejności, potrząsa i gotowe. Jeśli skóra nie jest przyzwyczajona do kwasów, to zalecam uważność przy początkowym stosowaniu. Najlepiej skórę przyzwyczajać powoli, stosując go co kilka dni. Wtedy nie przeuszy się, tylko odwięczy blaskiem, zwężonymi porami, spłyconymi zmarszczkami. Oprócz tego doskonałego toniku, Biochemia ma w swojej ofercie rewelacyjne kremy pod oczy, hydrolaty, zestaw do zrobienia serum z witaminą C, żel hialuronowy, który nakładam na noc pod olejek. Ten ostatni ratuje mnie po tygodniach spędzonych na planie fimowym, gdy moja skóra dostaje w kość od lamp i telewizyjnego makijażu.

A jaki jest ten telewizyjny makijaż?  Bo chyba na co dzień nie stosujesz go za wiele.

Nawet „skromna” dawka telewizyjnego makijażu, jest kilka razy mocniejsza niż mam zwyczaj  nosić na co dzień. Traktuję go jako część mojej pracy na planie. Pilnuję jednak, żeby makijażystki nie zmieniły mnie w kogoś, kim nie jestem. Proszę je, żeby nie szalały z kolorami na powiekach i żeby nie robiły mi kreski. Wyrównanie skóry jest niezbędne i trudno się denerwować na grubą warstwę podkładu, bo tylko taka gwarantuje, że na ekranie będziemy dobrze wyglądać, a makijaż będzie stabilny. Przecież ja nie siedzę na kanapie, tylko stoję w garach — para, patelnie, kolejne duble otwierania pokrywki. To wszystko w blasku super mocnych lamp. Żeby twarz się nie świeciła i makijaż nie spływał, co pół godziny wjeżdża na nią kolejna dawka pudru. Po takich tygodniach moja skóra jest zmasakrowana… Przesuszona i z wypryskami.

Ratujesz się sama czy chodzisz do kosmetyczki?

Ratuję się sama. Fryzjerkę marzeń już mam, zaufanej kosmetyczki wciąż nie znalazłam.

Co robisz?

Nakładam maseczki! Codziennie po planie fimowym jedną w płachcie, a na noc maseczkę typu sleeping pack. W międzyczasie zlewam się esencją nawilżająca Whamisa Organic Flowers Olive Oil Mist i piję herbatki ziołowe. Dzięki tym czynnościom, makijażystki nie płaczą, że nic się mojej wysuszonej twarzy nie trzyma.
Po zakończeniu zdjęć poświęcam jeden dzień w całości na relaks — kąpiele z awokadową kulą Lush, wspaniałe olejki aromatyczne od Klaudyny Hebdy, maseczka Whamisa Organic Flowers Aloe Vera lub Sea Kelp Facial Sheet Mask, którą ze względu na cenę trzymam na takie właśnie specjalne okazje.

Wspomniałaś przed chwilą o ulubionej fryzjerce.

Nazywa się Emilka Skubisz i jest moją wielką miłością. Jestem po wielu fryzjerskich traumach i wizyty u fryzjera były dla mnie zawsze stresujące. Dosyć wcześnie zaczęłam farbować włosy i wszelkie próby powrotu do naturalnego koloru kończyły się tragicznie, mimo zapewnień fryzjera, że będzie dobrze. Zamiast blondu miałam na głowie od rudego po żółty. Do tego cieniowanie, żeby nadać mojej fryzurze „lekkości”, bo przecież długie, proste włosy są według większości fryzjerów nudne. Wychodziłam zawsze z nieszczęsną, wycieniowaną rudawo-żółtą fryzurą i zastanawiałam się, jak to możliwe, że znów im nie wyszło. Na szczęście znalazłam Emilkę, która zanim przeszła do cięcia, rozmawiała ze mną ponad godzinę o moich złych doświadczniach i o moich potrzebach. I przełożyła moje słowa na prostą, ale dobrze obciętą fryzurę. Wizyty u niej to czysta przyjemność. Nie muszę jej nic mówić, a ona i tak wie, co ma zrobić, żeby było dobrze. A przy tym pracuje w pojedynkę, więc jest się z nią sam na sam, co też mi odpowiada — jest intymnie. Można pogadać o kosmetykach, chłopakach i okresie. Przyjemne łączenie pielęgnacji z dobrą rozmową.

Jak się o niej dowiedziałaś?

Oczywiście przez którąś z koleżanek. Zresztą większość dobrych odkryć pielęgnacyjnych zawdzięczam bliskim mi dziewczynom.

A czy w Korei Twoje przewodniczki zabrały Cię do łaźni miejskiej i pokazały jak ściera się martwy naskórek wiskozową myjką? Basia Starecka nam o tym opowiadała.

Niestety takim doświadczeniem nie mogę się pochwalić. Ale do kulturowego szoku wystarczyła mi wizyta w hostelowej łazience. Całość wspólna, cztery prysznice bez zasłonek i długi blat, przy którym siedziały nagie dziewczyny, robiąc przy sobie rzeczy, których nigdy wcześniej w Polsce nikt przy mnie nie robił — oklepywanie, szorowanie sczotkami na sucho. I wszystko kolektywnie. Szok!

To przy okazji opowiedz więcej, jak dbasz o swoje ciało?

O ciało dbam w mniejszym stopniu niż o twarz. Nie wiem, dlaczego, ale mam mniejszą motywację i czuję, że to zajmuje bardzo dużo czasu. Chciałabym być laską, która po prysznicu używa balsamu, zwalcza cellulit, ale jakoś nie mam siły na więcej czynności niż mycie i ewentualny domowy peeling z kawy i oleju kokosowego. Jedyną czynność jaką udało mi wdrożyć to masaż na sucho szczotką. Ze mną jest tak, że muszę coś polubić, żeby robić to regularnie. A że mam mocne łydki, które nigdy nie zmieściły się w kozaki, to takie energiczne szczotkowanie daje mi poczucie, że nieco je wysmuklam.
Przy okazji wspomnę, że marzyłam o porządnej wegańskiej szczotce do masażu od pana Ryszarda z Poznańskiej, bo używałam takiej zwykłej z Rossmana. Dostałam ją wreszcie pod choinkę i jestem zachwycona! Dużo jeżdzę z nagraniami i warsztatami, a dzięki temu, ze szczotka ma wyjmowany trzonek, zabieram ją ze sobą i nie muszę rezygnować ze szczotkowania.

Co lubisz w sobie najbardziej?

Wiedziałam, że będziecie zadawać trudne pytania! Lubię swoje dłonie i pewnie dlatego tak chętnie o nie dbam. Osoby gotujące wiedzą jak bardzo niszczą się od krojenia, oparzeń, obierania warzyw. Moje były już w opłakanym stale. Uratowała je Kasia Fonfara z Salonu Wisła i manicure hybrydowy, który nie wystarcza na frustrujące dwa dni, jak w moim przypadku zwykły lakier. Dbałosć o paznokcie przywróciła mi zadowoloenie z moich dłoni. Jeśli wystarczy Wam jedna rzecz, to pozostaję przy dłoniach.

A oczy? Usta?

Usta też lubię. Kiedyś myślałam, że są beznadziejne, bo są wąskie. Wielokrotnie słyszałam takie bzdury, że nie powinnam malować ich na ciemny kolor, bo niepotrzebnie zwracam tym na nie uwagę. Czasem korciło mnie, żeby je pomalować, ale potem przypominały mi się te słowa i myślałam sobie: „No nie, nie mogę uwydatniać moich beznadziejnych wąskich ust”.
Na szczęście to było dawno temu, a w międzyczasie udało mi się je polubić. Bo co to znaczy „za wąskie”, a co to znaczy „za szerokie”? Olewam standardy. Jeśli mam ochotę pomalować usta na bordowo, to robię to i się nie przejmuję.
Lubię też bardzo swoje brwi. Bo są ciemne, mimo że jestem blondynką, mają ładny kształt  i są w 100% odziedziczone po mojej mamie. Fajnie, że coś, co w sobie lubię, przypomina mi o niej codziennie, gdy patrzę w lustro.

Kiedy czujesz się najbardziej atrakcyjna?

Gdy wychodzę z kąpieli, mam na sobie zapach ulubionych kosmetyków, nawiązałam kontakt ze swoim ciałem poprzez peeling czy mycie ulubionym mydłem — dodaje mi to dobrej energii. Czuję, że jestem zespolona.
Druga sytuacja to ta wyjściowa Marta, czyli włosy spięte do góry plus ciemna pomadka. Tylko tyle i aż tyle. Mogę być do tego w dresie i kapciach, a od razu zyskuję na pewności siebie.

Co, gdy zdarza Ci się taki gorszy dzień? Masz swój sprawdzony sposób na poprawę samopoczucia?

Gorszy dzień w sensie skórnym czy gorszy dzień w sensie psychicznego lenia?

Paulina: A nie składa Ci się to w jedno? Bo mi przed okresem wszystko sypie się na raz — zero zapału, krosty wyskakują, włosy się nie układają, humoru brak.

A to ciekawe, jak jednak zupełnie inaczej można znosić cykl. Ale wracając do pytania, poprosiłam o doprecyzowanie, bo złe nastroje zdarzają mi się rzadko. Jestem energiczna i pozytywnie nastrojona do świata, i okres niekoniecznie ten stan zaburza. Albo sobie na to nie pozwalam, albo zły nastrój spływa dopiero wieczorem, już po całym męczącym dniu. Rzadko jednak zdarza mi się cały dzień wyjęty z powodu dołka psychofizycznego.
Z włosami też raczej nie mam kłopotu. Raz, że są dobrze ścięte, dwa — zazwyczaj noszę je spięte w kitkę lub gniazdo.
Ale owszem, w sensie urodowym bywają takie dni, że widzę w lustrze, że wysypie mnie gwałtownie w trzech miejscach. Wtedy odbijam się nieco od nastrojowej normy.

I co wtedy robisz?

Stosuję kwasy w małej ilości — magiczny tonik z Biochemii Urody, lub sięgam po olejek herbaciany, który, jak wiadomo, ma właściwości dezynfekujące i ściągające.

Zwracasz uwagę na inne dziewczyny na ulicy?

Pewnie. Zwracam uwagę na cerę dziewczyn i, rzecz jasna, zazdroszczę tym z promienną o równym kolorycie. Myślę sobie: „Ale fajnie wygląda, tak promiennie i świetliście”. Rzadko kiedy łączę koleżanki z zapachem, mam je skatalogowane właśnie ze względu na cerę (śmiech).
Może zabrzmi to sztampowo, ale lubię też przyglądać się dziewczynom w wersji saute, po których gołym okiem widać, że swobodnie się ze sobą czują. Czym innym jest przyłapać kobietę, która zawstydzona przemyka do sklep bez makijażu, a czym innym, gdy tak się nosi — z uśmiechem na twarzy i uniesioną głową.

Jak Ty się nosisz? Jaka jest twoja relacja z makijażem? 

Kiedyś było tak, że zawsze musiałam nałożyć podkład. Do tego koniecznie róż, i szminkę, i dopracowane brwi. Przyszedł moment, w którym kolorówki uzbierało się całkiem sporo, a im więcej elementów make up’u dochodziło, tym trudniej było mi bez niego wyjść. I tak, przez okres studiów, trwałam w błędnym kole — fluid pozycjonowałam nad pielęgnacją, wobec czego skóra bez makijażu była przesuszona, z wypryskami, rozszerzonymi porami i nierównomiernym kolorytem.
Teraz jestem na takim etapie, że krem BB starcza za całość. Nie cierpię maskary — zawsze odbija mi się pod oczami, nie udaje mi się jej dobrze zmyć, w efekcie czego przez dwa kolejne dni wyglądam jak miś panda. Przez jakiś czas próbowałam się z nią polubić, ale już odpuściłam.

Kiedy chcę zdobyć świat, nakładam wspomnianą ciemną szminkę, najbardziej lubię Lush Liquid Lipstick, bo wytrzymują cały dzień pełen jedzenia. Wystarczy.

Czyli tak — mocny makijaż ciągnął się za Tobą przez całe studia, z wiekiem jednak zyskałaś na świadomości, co doprowadziło Cię do obecnego stanu. Co było pomiędzy? Pamiętasz decydujący moment, czyjąś radę?

Po prostu widziałam, że moja skóra się pogarsza, że jestem uzależniona od podkładu. I, dajmy na to, zaspałam, chcę wybiec z domu w pośpiechu, ale nie — przecież musi być podkład, puder… Generowało to we mnie dużo złości, zwłaszcza gdy w środku dnia coś się rozmazało, przetłuszczało. Ale jak tu zrezygnować z podkładu? Przecież chciałam wyglądać dobrze.
Zaczęło do mnie powoli docierać, że może trzeba wzmocnić pielęgnację. I taki decydujący moment, o który pytacie, nastąpił po pierwszych nagraniach do mojego programu, gdy makijażystka zauważyła, że moja cera znacznie się pogorszyła. Zapytała o powód, tym samym stawiając mnie pod ścianą…

…i zakiełkowała w Tobie chęć zmiany. Jak się za to zabrałaś?

Z początku pielęgnacja była frustrująca. Nie wiedziałam, w co ręce włożyć, co z czym łączyć. Każdy mówił coś innego! A ja nawet nie wiedziałam jaki mam typ cery.
Koleżanki doradzały kremy, które im służyły, po czym okazywało się, że mnie wręcz przeciwnie. Kupowałam dużo i bezmyślnie. Następnie mało, ale drogich marek, licząc, że zdziałają cuda.

Dopiero teraz jestem na etapie, kiedy wszystko jest tak, jak powinno. Wiem, jaką mam cerę, co jej służy, pielęgnacja sprawia mi przyjemność. Stosuję metody koreańskie, ale używam do tego często polskich produktów. Wyszukane koreańskie produkty łączę z surowcami bazowymi jak masło shea czy olej z pestek śliwek. Oczywiście zdarzają się wciąż wkurzające dni, gdy wyskakuje mi pryszcz. Zobaczcie, jeden wylazł mi akurat dzisiaj na wasze przyjście (śmiech). To jest właśnie opowieść o byciu dziewczyną — gdy chcesz wyglądać dobrze, cera w mig daje ci w kość.

Na koniec poprosimy jeszcze o piosenkę na dobry początek dnia!

Różnie bywa, zmienia się co jakiś czas. Chociaż takim szczególnym kawałkiem, który zawsze daje mi kopa, jest Run the World (Girls) Beyonce. Inaczej się idzie na metro z tym kawałkiem w uszach.

Jak?

Z przytupem, jakby się występowało w tym teledysku!


Na tej stronie korzystamy z cookies. Jeżeli nie wyrażasz zgody, zmień ustawienia przeglądarki.OK