Pani Krystyno, przyznam szczerze, że trochę mi głupio, że przychodzę do Pani rozmawiać o kosmetykach, a nie książkach.
Ale dlaczego? Pielęgnacja jest dla mnie wielkim odpoczynkiem. Wie Pani, gdzie dochodzę do siebie po kilku miesiącach intensywnej pracy nad książką? Na koncercie symfonicznym i w gabinecie kosmetycznym. W tych dwóch miejscach moje ciało ekspresowo się rozluźnia. Czuję, jak napięcie schodzi mi z barków do dłoni, palców, wypada ze mnie i rozpływa się w powietrzu.
Z jakich masaży Pani korzysta?
Zdrowotnie z drenaży. Jestem po chorobie nowotworowej piersi. Po chemioterapii zostało mi zwyrodnienie stawów. Co jakiś czas muszę skorzystać z masażu drenującego rękę, z której wycięte zostały węzły chłonne. Dzięki godzinnej sesji obrzęki na jakiś czas ustępują. Do tego najlepszy jest krem do masażu z Arniką od Ireny Eris. Przyniosła mi go do szpitala tuż po operacji. Kupuję go stale do dzisiaj.
A już dla relaksu umawiam siebie i męża na masaż z peelingiem. Uwielbiam czystą skórę, mam w domu kilka wspaniałych preparatów do ścierania naskórka, których czasami używam. Jednak po żadnym domowym peelingu ciało nie jest tak gładkie, jak po wizycie w gabinecie.
I chodzi Pani z mężem na masaż dla dwojga?
O nie. Nasze potrzeby są w kwestii masażu nie do pogodzenia. Mój mąż lubi sobie z masażystką pogadać, a ja chcę się podczas zabiegu całkowicie wyciszyć — wręcz zasnąć. A więc pięć minut pogaduszek, a potem letarg.
Korzystam również raz na jakiś czas z zabiegów na twarz. Mam szczęście przyjaźnić się z Jolantą Zwolińską, założycielką Yonelle (*niegdyś szefową Dermiki; dopisek redakcji). To osoba z ogromną wiedzą i pasją, wobec czego z pełnym zaufaniem oddaję się w ręce kosmetyczek, które pracują w założonym przez Jolę Instytucie Yonelle. Uwielbiam masaż twarzy, szyi, karku i głowy, poprzedzony peelingiem kawitacyjny i zakończony maseczką wyciszającą. Efekt wygładzenia widoczny gołym okiem, ale mnie i tak bardziej zależy na samym procesie, który przekłada się na całkowite wyciszenie.
Czy zawsze dbała Pani z taką starannością o urodę?
Zawsze lubiłam dobrze wyglądać, ale w przeszłości dbałam bardziej o stroje niż o kosmetyki. Tymczasem przezwyciężenie choroby wyzwoliło we mnie ogromną potrzebę zadbania o ciało. Lubię aktualny etap mojego życia — nazywam go dojrzałą kobiecością. Pasują mi do niego sukienki. A jeśli spodnie, to takie miękkie i szerokie. W ogóle wolę luźne ubrania. Czuję się atrakcyjniej w obszernym, mięsistym swetrze niż obciskających fasonach.
A w młodości?
W młodości lubiłam chodzić w spodniach. Podobał mi się styl popularnej wówczas francuskiej aktorki i piosenkarki Juliette Greco. Ubierałam się albo na czarno, albo na bardzo kolorowo. Dla nas, dziewczyn z liceum plastycznego, bardzo ważne było w czasach PRL-owskiej szarości, wyrażanie siebie poprzez strój. Tkałam torebki, szyłam sukienki, farbowałam na czarno rajstopy, bo w sklepach dostępne były jedynie cieliste. Gdy się tak odstawiłyśmy we własnoręcznie zrobione ubranie, uczesałyśmy w wymyślne fryzury, to nie było osoby, która by się za nami na ulicy nie obejrzała. Ale to jest właśnie cecha młodości, człowiek ma potrzebę wyróżniania się.
Pamiętam, że modne były wówczas staniki bardotki. Ja miałam na taki stanik za mały biust. Niektórym koleżankom to nie przeszkadzało i sobie staniki wypychały watą, ale ja już wówczas odrzucałam sztuczność. Zmiana wpływa na tożsamość, a ja nie chcę mieć z nią kłopotów. Nawet dziś nie interesują mnie operacje plastyczne, wygładzanie zmarszczek, powiększanie ust. Pewnie, że byłoby fajnie, gdyby czas stanął albo wolniej mijał. Ale nie narzekam. Uważam, że jak na moje lata wyglądam bardzo dobrze.
Czy makijaż też był elementem wyrażania siebie za młodu?
Wspomniane czasy PRL-u były jeszcze bardziej siermiężne w kwestii kosmetyków niż w kwestii mody. Pierwsze eksperymenty z makijażem rozpoczęłam wraz z nauką w liceum plastycznym. Obrysowywałyśmy sobie z koleżankami oczy czarnym tuszem.
Kosmetycznym, mam nadzieję?
Tak, tak. Nie miał on jednak konsystencji dzisiejszego eyelinera, przypominał raczej twardą jak kamień bryłkę. Żeby rozprowadzić kolor na powiece, trzeba było go rozrzedzić. Najpopularniejszym sposobem było plucie do pudełeczka, następnie nanoszenie tuszu na powiekę wykałaczką lub zapałką. Całe szczęście, że w plastyku miałyśmy do dyspozycji pędzelki. Ale to plucie? Nie ukrywam, że się tym bardzo brzydziłam, a już szczególnie, gdy ktoś mnie malował swoim tuszem. Do swojego pluć nie pozwalałam — mama wyrobiła we mnie lęk przed zarazkami. Nie było wówczas szczepionek, wciąż zdarzały się zachorowania na chorobę heidego-medina i polio. Gdyby ktoś napluł mi do pudełka, musiałabym je wyrzucić.
Makijaż wykonywałam wyłącznie na większe wyjścia. Na co dzień nie używałam ani pudru, ani podkładu. Zresztą nie przypominam sobie, żeby były one w ogóle dostępne.
Pielęgnacja odgrywała wówczas istotną rolę?
Ważna była ładna cera. Na szczęście taką miałam, bez żadnych wyprysków ani przebarwień — po mamie — a nic szczególnego w tym kierunku nie robiłam. Cała rodzina używała do mycia mydła do prania. Kupowało się je w „ryglach” i cięło. Mój tata miał kolegów „drogistów” i to oni wyrobili w nas nawyk używania mydła bez dodatków zapachowych. Twarz smarowałam kremem Nivea, tak jak mama i siostra. Zresztą do jednego i drugiego wciąż mam słabość. Uzbierałam zapas mydła marsylskiego na kilka lat do przodu (śmiech). Myjemy nim z mężem nawet włosy. Mam też słabość do mydeł różanych.
Zatrzymajmy się na chwilę przy włosach.
Od 30 lat chodzę do salonu Mira w Alejach Ujazdowskich. Jego właścicielka bardzo mi pomogła w momencie rekonwalescencji po chemioterapii, gdy po długiej przerwie włosy zaczęły wreszcie odrastać.
Długo to trwało?
Ponad rok. Najtrudniejszy był czas, gdy włosy wychodziły garściami. Było to na tyle upokarzające, że postanowiłam ogolić się na łyso, nie czekając, aż same całkowicie wypadną. Mój mąż z miejsca ruszył po maszynkę. „Kupiłem najlepszą jaka była” — powiedział i ogolił mnie na łyso. Następnie, w geście solidarności, sam ściął się na zero. Syna powstrzymałam (śmiech).
To bardzo wzruszające.
Też tak o tym myślę. Ale jednak przez cały czas, gdy nie miałam włosów, chodziłam w peruce. Wychodząc z domu, nakładałam perukę jak czapkę. Odważyłam się ją zdjąć tylko na spotkaniu autorskim w Berlinie, gdy miałam już lekko odrastającego jeżyka. Poczułam się tam o wiele swobodniej. Berlin jest awangardowy, damski jeżyk nikogo nie dziwił.
A gdy już wreszcie odrosły?
Na początku przypominały futro karakułowe — czarne, siwe, poskręcane, a przed chorobą nie miałam ani jednego siwego włosa. Nie wiedziałam czy cieszyć się, czy płakać. Na szczęście te się wytarły, jak noworodkowi i odrosły inne. I to właśnie Mira doprowadziła je do akceptowalnego stanu — wymyśliła krótką fryzurę, ufarbowała na blond. Wraz z tą fryzurą narodziłam się na nowo. Proszę zobaczyć, to jest zdjęcie z tamtego okresu.
Zadziornie, wręcz punkowo!
To samo mówił mój przyjaciel Janusz Głowacki. Uważał, że z tej choroby wyniknęła jedna pozytywna rzecz — nowa krótka fryzura.
Jaką nosiła Pani przed chorobą?
Długą, podkręcaną, czasem trwałą. Taką grzeczną i nudną, zupełnie inną niż mój charakter.
O ile włosy po chemii odrosły mi świetne, odrost brwi i rzęs musiałam wspomóc odżywką RevitaLash. Efekt przerósł moje oczekiwania — musiałam wręcz przyciąć rzęsy, bo ocierały się o okulary! Ale efekt nie trwa wiecznie. Trzeba ją regularnie stosować sześć tygodni, przerwa, i tak w nieskończoność. Ja tak nie robię. Stosuję w miarę potrzeby, dla podtrzymania rezultatu.
Maluje się Pani?
No właśnie z tym mam względny spokój. Dałam się namówić na delikatny makijaż permanentny. To jedyny inwazyjny zabieg, na jaki się zdobyłam. Jestem z niego bardzo zadowolona, chociaż muszę przyznać, że jego wykonywanie wściekle boli.
I co dokładnie ma Pani zrobione?
Mam narysowaną cieniutką kreskę na górnej powiece oraz lekko podkreślone brwi, bo nigdy porządnie nie odrosły po tej ostrej chemioterapii. Na poprawienie zarysu ust nie chciałam się początkowo zdecydować, obawiałam się charakterystycznego dla lat 90-tych efektu ostro wykonturowanych warg. Ostatecznie uległam. Od leków na stawy, które zażywam, zrobiło mi się na ustach zasinienie. Makijaż je zneutralizował. Mam też idealnie dopasowaną szminkę do koloru moich ust – Bobbie Brown Art Stick w odcieniu ‚Electric Pink’. Niestety mam wrażenie, że na starość z człowieka wycieka kolor, nawet z tęczówek.
Także co najwyżej muszę się wspomóc wyłącznie odrobiną podkładu.
Jakiego Pani używa?
La Mer The Soft Fluid Long Wear Foundation lub Shiseido Synchro Skin Lasting Liquid Foundation. To najdroższe kosmetyki, jakie posiadam, ale na szczęście są wyjątkowo wydajne. Jedno opakowanie starcza mi na cały rok. Shiseido używam latem ze względu na lżejszą formułę. Zimą przestawiam się na La Mer. Nie stosuję ich jednak codziennie. Dzisiaj akurat tak, bo chciałam zatuszować na Pani przyjście podrażnioną telewizyjnym makijażem cerę.
Taki makijaż jest chyba dość mocny, prawda?
Zdarza się, że potrzebuję tuzina nasączonych kremem Nivea wacików, żeby go zmyć! Następnie wspomagam się zestawem do demakijażu japońskiej marki Menard – nie ma sobie równych. Dopiero wówczas czuję, że moja skóra jest z powrotem czysta, a ja sobą. Niestety mam skłonność do pękających naczynek, więc po takim maratonie moja skóra jest zaczerwieniona przez kilka kolejnych dni. Na ratunek przychodzi wtedy krem Yonelle Trifusion Anti-Redness Endolift Cream, który Jola opracowała właśnie z myślą o mnie — kojący i łagodzący zaczerwienienia. Stosuję go tylko wtedy, gdy moja skóra naprawdę dostanie w kość.
Pracuje Pani z domu. Czy mimo to czuje się Pani zmobilizowana do porannej pielęgnacji?
Oczywiście! Zaczynam jeszcze w sypialni. Dopijam wodę lub zaparzony wieczorem rumianek, a następnie, wciąż w łóżku, przechodzę do gimnastyki. Staram się wykonywać ćwiczenia przynajmniej cztery razy w tygodniu przez około pół godziny.
I co Pani ćwiczy?
Wykonuję zestaw zalecony przez moją rehabilitantkę, do którego dokładam kilka ćwiczeń od Marioli Bojarskiej, z którą poznałam się dawno temu w redakcji Twojego Stylu — sekwencje na kark, ramiona i mięśnie brzucha. Dla zdrowia i z próżności, bo bardzo nie chcę, żeby mi ten brzuch urósł.
Po gimnastyce wstaję i biorę szybki gorący prysznic, żeby rozgrzać obolałe stawy. W trakcie szoruję się ostrą szczotką, stopniowo zmniejszając temperaturę aż do uzyskania bardzo zimnej wody. Dzięki temu czuję się porządnie dobudzona i zahartowana. Codziennie smaruję się od stóp do głów balsamem Neutrogena do skóry wrażliwej, gdyż ta po chorobie bardzo mi się przesusza. Przetestowałam wcześniej kilka mazideł, ale żadne nie sprawdziło się lepiej. Świetnie się wchłania, mimo że go nie szczędzę i smaruję ciało grubą warstwą. Akurat zdąży się wchłonąć podczas śniadania.
A właśnie, do śniadania biorę kilka uzgodnionych z doktorem suplementów diety jak witamina D, magnez i witamina B12. Po kolacji razem z mężem codziennie jemy orzechy włoskie, w sezonie te świeże, potem także migdały. Ten nawyk wyniosłam z domu. Mama zawsze dawała przez całą zimę mnie i mojemu starszemu rodzeństwu po pięć orzechów i jedno jabłko. I potem ja, już własnemu synowi, serwowałam dokładnie taki sam zestaw przez całe jego dzieciństwo. Nawet w najtrudniejszych czasach, gdy mieszkaliśmy w 13-metrowym pokoju u teściów.
Jak Pani wspomina pierwsze lata macierzyństwa?
Nie było łatwo. Mąż całe dnie pracował na uniwersytecie, robił doktorat, co przekładało się właściwie na samotne wychowywanie dziecka. Nie chcę zabrzmieć, jakbym narzekała — to była moja świadoma decyzja. Mogłam podrzucić Wawrzyńca mojej mamie, która bardzo tego chciała lub oddać go do żłobka. Zależało mi, żeby mieć wpływ na to, jak się rozwija moje dziecko. Dlatego pierwsze cztery lata życia spędziłam razem z nim w domu. Taki był mój feminizm. Nawet udało mi się „w międzyczasie” zrobić dwie wystawy, ale czas na pracę był wyrywany ze skrawków dnia – gdy synek spał, gdy obiad był zrobiony. Wspominam obszernie moją młodość w Peerelu w książce „W szczelinach czasu”.
To trafne określenie – w szczelinach czasu. Też tak póki co pracuję. Ciężko pogodzić pracę z macierzyństwem. Kobiety muszą być wielozadaniowe — spełniać się zawodowo, jednocześnie nie zaniedbując rodziny. Do tego są jeszcze bardzo surowo oceniane.
To prawda. A o tych, które podejmują decyzję, że zajmują się wychowaniem dzieci, mówi się, że „siedzą w domu.” One nie siedzą, one zazwyczaj ciężko pracują, a siadają dopiero wieczorem. Bardzo mnie złości to określenie.
Czy Pani mama wykonywała przy sobie jakieś pielęgnacyjne rytuały?
Nie, moi rodzice byli bardzo biedni. Ojciec, mocno schorowany, przeżył dwie wojny. Feministyczna natura mamy paradoksalnie szła w parze z głębokim katolicyzmem, wobec czego nie miała możliwości się rozwinąć. Pracowała, a do tego opiekowała się chorym mężem i trójką dzieci. Pamiętam ją w ciągłym ruchu. Jak już siadała na moment, to do maszyny do szycia. Szare mydło, Biały Jeleń i krem Nivea to jedyne kosmetyki, które posiadała. A nie, przepraszam, miała też pudełeczko z sypkim pudrem jeszcze sprzed wojny, ale nigdy go nie używała. Za to dbała o fryzurę i regularnie chodziła do fryzjera.
Była wspierająca czy stosowała zimy chów?
Raczej zakazująca i wymagająca. Gdy rodzice rozmawiali o mnie dobrze, to tylko po niemiecku, żeby mi się w głowie od pochwał nie przewróciło. Byłam ich późnym dzieckiem. Żyli w ciągłym niepokoju, że nie zdążą mnie wychować, dlatego chcieli w krótkim czasie wyposażyć mnie w niezbędny pakiet rad, wskazówek, wytycznych.
Wyczułam na Pani Terre d’Hermes. Czy to możliwe?
Tak! Preferuję nuty wytrawne i używam właściwie wyłącznie męskich wód toaletowych, np. Terre d’Hermes, czy Dior Eau Sauvage. Mam też perfumy na specjalne okazje, którym przypisuję magiczne moce. Spryskuję się nimi zawsze na podpisanie umowy na książkę, czy poważne rozmowy o pieniądzach. Wolny zawód jest bardzo dobry, nie gwarantuje jednak świadczeń, trzeba o nie zadbać samodzielnie. Dlatego jak walczę o honorarium, to używam specjalnych magicznych perfum, które dodają mi animuszu. (śmiech).
Zdradzi Pani nazwę?
To Quessence — zapach stworzony przez Stanisławę Missalę, założycielkę perfumerii Quality Missala. Dostaję je od niej co roku na imieniny. Starczają równo na dwanaście miesięcy.
Quality Missala to rzeczywiście magiczne miejsce.
Kupujemy tam sobie z mężem małe prezenty na Boże Narodzenie. Kosmetyk plus książka to nasz ulubiony zestaw pod choinkę.
Gdyby miała Pani zsumować ilość czasu, który poświęca Pani dziennie na pielęgnację, to ile by go wyszło?
Myślę, że około pół godziny rano już z ćwiczeniami, i kwadrans wieczorem, jeśli muszę zmyć wyjściowy lub telewizyjny makijaż. Dłużej, niż wykonywanie samych czynności, trwa opowiadanie o tym z podawaniem nazw kosmetyków. Przyznaję, że to dzięki Pani poznaję te nazwy tak dokładnie, nie operuję nimi w pamięci.
Jak Pani myśli, skąd się bierze pejoratywne nastawienie do pielęgnacji?
Nie mam pojęcia, bo sama nie widzę w niej nic złego, wręcz przeciwnie. Jest przecież ogromna różnica między nastolatką, a kobietą dojrzałą. Tej pierwszej rzeczywiście wystarczy, że rano wstanie, przeciągnie się, weźmie prysznic i popędzi w świat — młoda, świeża, pachnąca. Z upływem lat ta cecha zanika. Pojawiają się zmarszczki, skóra robi się coraz bardziej wiotka, włosy się przerzedzają. Dojrzałe ciało wymaga już zaawansowanej pielęgnacji. A jeszcze jak kobieta nie stroni od słońca, to tym bardziej musi o tę skórę zadbać. W przeciwnym razie twarz zaczyna przypominać suszoną śliwkę. To ładnie wygląda już w naprawdę podeszłym wieku, gdy każda zmarszczka coś znaczy. Lub na okładce National Geographic. Raczej żadna kobieta nie chce tak wyglądać, gdy jest jeszcze w pełni sił. I nie musi. A zresztą, niech każda robi przy sobie tyle, to ile uważa za stosowne. Byle czuła się ze sobą dobrze.
Czy przejmuje się Pani opinią innych ludzi?
Słucham opinii redaktorek, nawet jeśli są krytyczne, bo im wierzę. Sprawy wyglądu to kwestia gustu. Domyślam się, że pod tym tekstem pojawią się złośliwe komentarze, że kupuję drogie kosmetyki i chodzę na kosztowne zabiegi. Ludzie lubią rozliczać innych z tego, jak wydają swoje pieniądze. Trudno. Mam za sobą wiele chudych lat, więc cieszę się, że mogę sobie odbić choć trochę w dojrzałym wieku. Poza tym do wszystkiego z mężem doszliśmy sami ciężką pracą. Mamy dom na Targówku — zwykły, skromny dom, w którym się mieszka. Nie mamy nawet auta. Bardzo dużo chodzę pieszo. Jeśli biorę taksówkę „do miasta” to później wszystkie sprawy załatwiam „per pedes”.
Nie szastam pieniędzmi na lewo i prawo, nie mam szaf pełnych ubrań, bo gdy czegoś nie noszę, to puszczam w drugi obieg. Nie marnuję jedzenia. Pomagam, jeśli mogę. I sama nikomu niczego nie zazdroszczę.
Co sprawia, że czuje się Pani ze sobą dobrze?
Ależ ja nie zawsze czuję się dobrze. Miewam doły i zapaści. Mam za sobą kilka epizodów depresyjnych, w tym jeden bardzo silny osiem lat przed wykryciem nowotworu. Z perspektywy czasu domyślam się, że był to prawdopodobnie początek mojej choroby. Psyche próbowało wysłać sygnał, że mam się sobą lepiej zająć. Szkoda, że to zlekceważyłam. Pozbierałam się, schudłam. A gdybym wówczas porządnie się przebadała, to może nie wyhodowałabym takiego guza. Pani doktor powiedziała po usunięciu, że miał on około 8 lat.
I żaden ginekolog nie zbadał Pani przez ten czas piersi?
Właśnie nie! Chodziłam regularnie do lekarza, robiłam cytologię. Nikt jednak nie badał piersi, nie zlecił mammografii. Pierwsze takie badanie zrobiono mi tuż przed operacją. Wkładam teraz dużo energii w szerzenie świadomości wśród kobiet, żeby nie powtarzały mojego błędu zaniechania.
Jakie kobiety przykuwają Pani uwagę?
Bardzo mi się podoba, gdy dziewczyny noszą sportowe buty do sukienek. Połączenie wdzięku z wygodą. Sama też zaczęłam tak się nosić.
Trudne jest wyjście kobiet z fazy seksualnej ekspresji. Głębszy dekolt, krótsza spódnica, wyższy obcas — takie desperackie trzymanie się uciekającej młodości. Z drugiej strony nie ma się czemu dziwić, wiek nas dogania szybciej niż się spodziewamy i niż się czujemy.
Pamięta Pani jakiś kryzys po drodze? Związany z wyglądem.
Na szczęście nie. Zawsze było wokół mnie dużo życzliwych ludzi, mężczyźni mnie komplementowali. Jeśli już ma się to przysłowiowe „coś”, to to nie mija nawet z wiekiem.
Potrafi Pani wytypować swojego kosmetycznego superbohatera?
To się zmienia. Cenię sobie japońszczyznę. Gdybym miała się ograniczyć, wybrałabym podkłady Shiseido i Kanebo. Poza tym ciepła koszula, skarpetki, kołdra.
Rada dla młodej siebie z perspektywy czasu?
Więcej uwagi poświęciłabym ciału, robiłabym wymagane badania, dbała o gimnastykę i nawilżanie. Poza tym wolałabym się wstrzymać od dawania rad. Nie lubię tego robić – rady to groch o ścianę, przeważnie ulatują w próżnię. Mam dla czytelniczek nie radę, a prośbę — badajcie się dziewczyny i kobiety. Badajcie regularnie piersi, jajniki, krew. Dbajcie przede wszystkim o swoje zdrowie.