Przyznaję, że rozmowa z Basią Starecką, dziennikarką kulinarną i autorką bloga Nakarmiona Starecka, jest nieco przeterminowana. Spotkałyśmy się w listopadzie, gdy siąpił depresyjny deszcz i mało komu chciało się wyściubiać nos z domu. Za to Baśka, świeżo po podróży do Seulu, przywitała mnie otwartymi ramionami, azjatyckim śniadaniem i tobołkiem koreańskich kosmetyków. Sporo się od tego czasu zmieniło, choć ona sama nie zmieniła się wcale — ciepła, energiczna, ruda i do rany przyłóż.
Basia, właśnie wróciłaś z Seulu. Czy jest coś, o czym natychmiast powinnyśmy się dowiedzieć?
Że jesteśmy niedomyte (śmiech). Mają nas w Korei za totalnych brudasów. Już w samolocie straszą pasażerów europejskimi zarazkami. Wkraczając na teren Korei, musisz sobie zrobić rachunek sumienia, czy nie wwozisz przypadkiem jakiegoś wirusa, czy aby na pewno jesteś czysta. Na lotnisku mijasz budki z konsultacjami wirusowymi. Aż strach się podrapać.
Paranoja!
Zdecydowanie tak. Ale już na miejscu zostałam niezwykle ciepło przyjęta przez gang przyjaciółek mojej koreańskiej koleżanki Yeunsu. Wyobrażałam sobie, że będę piątym kołem u wozu, bo dziewczyny widzą się raz w roku, a znają od wielu lat. Tymczasem one okazywały mi takie gesty bliskości, które u nas wypracowuje się latami. Oblegały mnie, głaskały po głowie, brały podczas spacerów pod rękę. Zastanawiam się cały czas, co by było, gdyby do nas przyjechała Azjatka. Czy też byłybyśmy gotowe otoczyć ją taką siostrzaną opiekuńczością, rozmawiać wyłącznie po angielsku.
Jak myślisz, z czego to wynika?
Kobiece relacje są w Korei bardzo silne. Ponoć między innymi dlatego, że tamtejsi faceci są beznadziejni, żyją w zgodzie z patriarchalną kulturą, która traktuje kobiety jak służące. Tymczasem świadome dziewczyny, a jest ich tam coraz więcej, nie decydują się wchodzić w te macho relacje. Wiążą się z obcokrajowcami lub pozostają singielkami. Tych ostatnich jest aż 40%.
To jak spędzają czas dziewczyny? Nie ukrywam, że liczę w tym miejscu na relację z koreańskiej sauny.
Słusznie! Dziewczyny, które oprowadzały mnie po mieście, chodzą do sauny przynajmniej trzy razy w tygodniu. Powiem ci, że gdyby u nas było to możliwe, to z chęcią przeorganizowałabym sobie życie, żeby móc z niej korzystać.
Ja nie byłam, a też o tym marzę.
Do wyboru masz dwa rodzaje saun — nowoczesne, czyli koedukacyjne, do których można się wybrać całą rodziną lub sauny tradycyjne, z podziałem na płeć. Sprawdziłam wyłącznie te drugie. Otwarte są 24h na dobę, więc da się z nich korzystać nawet w środku nocy. Wchodziłyśmy tam po kolacji około 20 i potrafiłyśmy zasiedzieć się do pierwszej w nocy.
Koreańczycy mają obsesję na punkcie czystości, a czysty w ich pojęciu jest ten, kto nie ma na sobie martwego naskórka. W związku z tym cały czas go z siebie ścierają. Jeszcze kilkadziesiąt lat temu w koreańskich domach nie było łazienek, dlatego ludzie raz w tygodniu wybierali się do łaźni, żeby się porządnie wyszorować. Zwyczaj pozostał, a ponieważ sauny to atrakcja niebywale przystępne cenowo — są wręcz oblegane. Gdy koleżanki zapytały mnie, jak często się peelinguję, a ja odpowiedziałam im, że jak mi się przypomni, to stwierdziły, że jestem brudna i czym prędzej zaciągnęły do łaźni. I się zaczęło.
Opowiedz ze szczegółami!
Najpierw wchodziłyśmy do sauny suchej, tak z sześć razy przynajmniej na trzy minuty, żeby się porządnie rozgrzać. W środku niesamowicie intensywnie pachniało ziołami, a wzdłuż ścian, na drewnianych półkach, piekły się jajka, które można było potem kupić i zajadać pomiędzy wygrzewaniem się. Były świetne, smakowały jak ziemniaki z ogniska. Podgryzałyśmy jeszcze kukurydzę, ryż z lodem i piłyśmy dużo zielonej herbaty.
Potem zanurzałyśmy się w gorących basenach. Wielu. Zaczynałyśmy od tego o temperaturze 42 stopni, a kończyłyśmy na tym osiemnastostopniowym. Mocno rozgrzane i namoczone przechodziłyśmy do stanowisk z toaletką, lustrem i prysznicem, gdzie każda wyciągała myjkę i zaczynała ścierać swój martwy naskórek.
To są jakieś specjalne myjki?
Są. Małe niepozorne szmatki z wiskozy, które łuszczą skórę lepiej niż najbardziej gruboziarnisty peeling. Musiałam zabrać się do tego ścierania dość nieudolnie, bo dziewczyny tylko pokręciły głowami i zaprowadziły do oddzielnego pomieszczenia, w którym można było skorzystać z pomocy krzepkiej i zręcznej pani. Nie wyglądało to zachęcająco. Na łóżkach obciągniętych ceratą leżały czerwone ciała, a wokół krążyły panie ze szmatkami i ostro je pocierały. Moja oprawczyni na początku wysłała mnie jeszcze na kilka minut do najgorętszego basenu, a potem, nie patyczkując się, zajrzała dosłownie w każdy zakamarek ciała i wypucowała do czysta. Piłowała tak dobre 40 minut, przerywając tylko na chwilę, żeby polać skórę chlustem wody z wiadra. Po sesji odprowadziła mnie do bardzo rozbawionych koleżanek i kazała im przyjść ze mną na kilka kolejnych sesji, bo według niej nadal byłam niedomyta.
Poszłaś?
Nie, potem ścierałam się już samodzielnie. Zobacz jaką mam teraz gładką skórę!
Basia, jesteś jak z jedwabiu! A smarowały cię po tym jakimś kremem?
Nie, niczym.
I nie swędziała cię skóra?
Nic a nic. A wyobrażałam sobie, że wyjdę stamtąd z maksymalnie podrażnionym naskórkiem… Przywiozłam oczywiście taką myjkę do Polski, i teraz raz na 3 dni robię sobie gorącą kąpiel i kontynuuję ścieranie. Wchodzę do ukropu, czekam, aż pomarszczę się jak rodzynka, a potem szoruję.
Rozumiem, że dla Koreańczyków nagość w saunie jest naturalna. A jak ty się z tym czułaś? Nasza kultrura oparta jest w dużej mierze na wstydzie i zasłanianiu.
Pomimo tego, że nie jestem wstydziochem, nie była to dla mnie komfortowa sytuacja. Nie do końca bez powodu — nie jest tak, że ja się rozebrałam i wtopiłam w tłum podobnych do mnie dziewczyn. Tak mocno odstawałam od normy, że wszyscy się na mnie patrzyli. Starsze panie nawet nie próbowały ukryć zdziwienia moimi kobiecymi, europejskimi kształtami — wąską talią i szerokimi biodrami. Gapiły się na mnie bez żenady.
Natomiast swoboda Koreanek w tym temacie jest imponująca. Myją sobie wzajemnie plecy, czeszą włosy. Przed oczami masz zarówno młode dziewczyny, jak i starsze panie ze zwiotczałymi brzuchami. Wyobrażam sobie, że gdy na co dzień obcujesz z takim widokiem, oswajasz się ze zmianą, jaka zachodzi w ciele człowieka. Widzisz, że starzenie jest naturalne. To poczucie wspólnoty i zaufania natychmiast mi się udzieliło. Wróciłam do Warszawy i myślę sobie, gdzie by się tu teraz publicznie rozebrać (śmiech).
Czy to stąd pomysł na wymianę ubrań, na którą mnie zaprosiłaś?
Dokładnie tak. Gdy wróciłam, poczułam potrzebę zacieśnienia relacji z moimi koleżankami. Mam wokół siebie tyle mądrych i inspirujących kobiet, na pewno mogłybyśmy się do siebie jeszcze bardziej zbliżyć i nauczyć się wspierać. Czuję, że to jest do wypracowania. My, Polki, jesteśmy mocno pozamykane, nie ufamy sobie, boimy się wzajemnej oceny.
Myślę, że nasze pokolenie tak ma. Młodsze dziewczyny są zdecydowanie bardziej wyluzowane. Ale fakt, jest w nas taka ogólnopolska spinka niezależnie od wieku.
Dla przykładu — poszłyśmy na imprezę. Koreanki są roztańczone i rozkręcone od razu, jak tylko wchodzą do knajpy. Nie muszą się oswajać, nie krygują się jak my. Są energiczne i ruchliwe. Znasz mnie, nie jestem przecież jakimś Kłapouchym, a jednak przy nich czułam się ciągle zagapiona, spóźniona, rozmemłana. Wódeczkę też piją szotami, rachu ciachu bez popitki, ale w tym to im akurat dorównywałam kroku.
Kolejna różnica — my się pudrujemy i matujemy świecący nos, one natomiast spryskują twarz rozświetlającym olejkiem z brokatem. Raz po raz wyjmują z torebki malutki atomizer i pilnują, żeby skóra się świeciła.
Bo przecież musi być glow!
Taki perłowy połysk widać na ulicy u wszystkich dziewczyn. Rzeczywiście kilka stopni koreańskiej pielęgnacji procentuje u nich niezwykle błyszczącą cerą. Dla nich jest to atut, a dla nas — przyzwyczajonych do matowania strefy T — niezły szok! Ale dałam się wkręcić w ten cykl i teraz się przepięknie świecę.
Czyli rozumiem, że z koreańską pielęgnacją i kosmetykami zetknęłaś się po raz pierwszy podczas tego wyjazdu?
Tak. Przed wyjazdem byłam na etapie zastępowania sieciowych, koncernowych kosmetyków kosmetykami naturalnymi. To konsekwencja w miarę zdrowego trybu życia, jaki prowadzimy z moim partnerem Piotrkiem. Dużo gotujemy i przykładamy ogromną uwagę do jakości składników. W pewnym momencie zmuszona byłam wręcz zadbać o własne zdrowie, bo dopadły mnie konsekwencje wynikające z uprawianego zawodu dziennikarki kulinarnej: zgaga i refluks. Medycyna konwencjonalna tylko pogarszała mój stan. Na szczęście trafiłam do naturoterapeutki Mai Sobczak, która prowadzi bloga Qmam Kasze, i ta, za pomocą odpowiedniej diety, wyprowadziła mnie z większości dolegliwości. Przy okazji podała mi fajny ajurwedyjski sposób na zimne stopy.
To coś dla mnie!
Podgrzewasz olej sezamowy, bardzo krótko (w przeciwnym razie zacznie się palić), dodajesz szczyptę cynamonu, smarujesz tym stopy, nakładasz skarpety. Śpisz dobrze, cynamon rozgrzewa, a rano budzisz się z miękką skórą — nawet na piętach. I jeszcze do tego pięknie pachnie w całym mieszkaniu.
Opowiesz o swojej pielęgnacji sprzed wyjazdu do Korei? Zaczęło się ciekawie, a trochę zboczyłyśmy z tematu.
Już jakiś czas temu zaczęłam omijać szerokim łukiem drogeryjne produkty o podejrzanie długim składzie na etykietce. Założyliśmy sobie z Piotrkiem wspólną półkę na kosmetyki, na której znalazły się olejki z Ministerstwa Dobrego Mydła i peeling z kawy własnej roboty. Ważne miejsce zajęło na niej serum wzmacniające do włosów, które stworzyła dla mnie pani Magda z Gdańska.
A kim jest pani Magda?
Pani Magda na co dzień pracuje w rektoracie gdańskiej ASP, a po pracy tworzy na własny użytek wspaniałe kosmetyki. Ma około 50 lat, a wygląda na 30. Podała mi też przepis na świetną jajeczną maseczkę do włosów. Chcesz?
Pewnie!
Kieliszek oliwy mieszasz z żółtkiem jak na kogel mogel, dodajesz odrobinę octu i kładziesz sobie tę miksturę na suche włosy. Na głowę zakładasz czepek lub reklamówkę i siedzisz z tym kompresem pół godziny. Spłukujesz. Po umyciu włosów smaruję skórę głowy serum od pani Magdy.
I widzisz efekty?
Zdecydowanie tak. Włosy sypały się ze mnie garściami. Dzięki tym praktykom udało mi się zmniejszyć ich wypadanie.
No dobrze, pokaż, co przywiozłaś sobie z Korei.
Przywiozłam parę koreańskich bestsellerów — głównie marek The Face Shop, Missha i Innisfree. I naprawdę dużo maseczek w płachtach oraz takich na zmęczone oczy. Wyjmuje się je z opakowania i zakłada jak okulary. Pod wpływem ciepła rozgrzewają się i uwalniają kojące, ziołowe aromaty. Mam ulubione z lawendą, zasypiam w nich od razu.
Aktualnie moja beauty routine wygląda następująco: twarz myję pianką oczyszczającą na bazie scorii z powierzchni wulkanicznej wyspy Jeju marki Innisfree, która dokładnie zmywa sebum i pięknie wygładza. Wystarczy jej niewielka wyciśnięta z tubki ilość, by zaczęła potrajać swoją objętość i zamieniać się w przyjemną, gęstą pianę. Wcześniej robię demakijaż zestawem z The Face Shop — pianką i olejkiem do mycia twarzy składających się z wody ryżowej, oleju z moringii i mydlnicy lekarskiej. Super nawilżają i rozświetlają skórę. Parę razy w tygodniu robię peeling twarzy Black Sugar Perfect Essential Scrub marki Skinfood. To cudowna maska i peeling w jednym produkcie: najpierw ją wcieram, a potem zostawiam na dziesięć minut. Piotrek mi wymazał już prawie cały słoik, bo rzeczywiście jego zawartość świetnie złuszcza, poprawia krążenie i nawilża skórę. Po takich zabiegach przecieram jeszcze twarz płynem miceralnym Sensibio Biodermy i wklepuję esencję The First Treatment Essence z serii Time Revolution marki Missha. Ma konsystencję oleistej wody, która niesamowicie nawilża skórę, a ja mam bardzo suchą, co pewnie wynika z mojej niedoczynności tarczycy.
W tym miejscu muszę wtrącić małą dygresję o tym, że Koreanki inaczej niż my aplikują kosmetyki. My je wcieramy, a one wklepują. Na początku nie rozumiałam, co to za dźwięk dochodzi z łazienki. „Czy one się klepią po pupie?” — zachodziłam w głowę. Dopiero w saunie zorientowałam się, że to odgłos oklepywania się tą esencją. Oczywiście teraz robię to w ten sam sposób.
Po paru minutach od aplikacji esencji nakładam serum Time Revolution Night Repair New Science Activator marki Missha, a na koniec krem pod oczy i krem nawilżający, który został już wycofany ze sprzedaży — Missha Misa Geum z ekstraktem śluzu ślimaka i drobinkami złota. Był totalnym hitem i moim zdaniem zorientowali się, że, w stosunku do popytu, sprzedają go za tanio. Wrócił na rynek w podwójnie droższej wersji i nowym opakowaniu.
Potem jest jeszcze krem z filtrem pięćdziesiątką — jestem piegusem, muszę uważać.
Ile Ci to zajmuje czasu?
Około dwadzieścia minut.
Regularnie poza tym wracam do kremu migdałowego Korres, szczególnie zimą, bo wtedy bardzo przesusza mi się skóra. Przynosi wielką ulgę — nawilża i natłuszcza, ale buzia się po nim nie błyszczy. O widzisz! Znów to świecenie. Nie da się go odruchowo polubić.
Czyli to tłusty krem?
Nie tak tłusty jak Nivea, którą wielbi Piotruś.
Ja też jestem fanką kremu Nivea.
Piotrek, słyszysz? Monia też uwielbia Niveę!
Wchodzi Piotrek.
Piotrek: Uwielbiam kosmetyki i w ogóle się z tym nie kryję. Nakładam z Basią maseczki w płachtach, których nawiozła z Korei hurtowe ilości. Próbuję olejków. Jednak zawsze po jakimś czasie od tych ostatnich przesusza mi się skóra. Wracam wtedy z podkulonym ogonem do poczciwego kremu Nivea. Trzy dni stosowania i wszystko wraca do normy.
Basia: Maseczki w płachtach nakładamy sobie przynajmniej raz w tygodniu, są boskie! Jak skończy mi się koreański zapas, to przejdę się do TK Maxxa, tam można je kupić, w Krakowie są też dwa fajne sklepy, gdzie jest ich duży wybór: O Jeju i Pigment.
Z kremów jest jeszcze taki dobry krem Lierac Premium. Czarne luksusowe opakowanie ze złotymi literkami. Kosztuje ze cztery stówy. Dzięki niemu przeżyłam kiedyś luksusowo jedną zimę. Lekko napina, wspaniale nawilża, pozostawia taki miły, ochronny film. Czasami za nim tęsknie i się szarpnę na taki wydatek, ale z bólem, bo nie lubię wydawać aż tyle hajsu na krem.
Czy ty Piotrka wkręciłaś w pielęgnację, czy już ją lubił zanim się poznaliście?
Chyba ja go w to wciągnęłam. Trochę go przestawiłam na inne tory. Ale może jednak dopytamy Piotrka. Pioootrek, chodź. Na Monice zrobiło wrażenie, że lubisz kosmetyki.
Piotrek krzyczy z kuchni: Bardzo lubię i zawsze lubiłem!
Czy ta kobieta na zdjęciach w ramkach to twoja Mama? Piękna kobieta!
Mama była modelką i całe życie się odchudzała. Nie pamiętam, żeby cokolwiek jadła. Piła kawę, zagryzała sucharkami, czasem dokończyła po mnie resztkę obiadu. Myślę, że moja fiksacja na temat jedzenia bierze się z tego, że ona tego nie robiła. Była piękną szczupłą kobietą, a widziała w sobie tylko felery. Ja oczywiście byłam w nią wpatrzona jak w obrazek. W sypialni miała secesyjną toaletkę wypełnioną cieniami do powiek i pomadkami.
Pamiętasz, co miała w szufladkach tego sekretarzyka? Założę się, że tam szperałaś.
Oczywiście! Jak tylko zamykały się za mamą drzwi. Pamiętam cienie do powiek i róże do policzków Bourjois. I że najbardziej podobał mi się róż w kolorze morelowym! Miała też szminki Chanel i mnóstwo lakierów do paznokci. Próbowałam wszystkiego. Wkładałam też jej skórzane kozaki i pikowany szalfrok. Uważałam to za świetne zestawienie. Taka zmalowana, w szlafroku i kozakach, wpatrywałam się w lustro wielce z siebie zadowolona. Czasem zebrałam za to burę, gdy mama orientowała się, że buszowałam w jej skarbach.
Kosmetyki kupowała w Polsce, w Peweksie i komisach. Wracała z nimi dumna jak z udanego polowania.
Czy dostałaś od niej jakąś pielęgnacyjną wskazówkę, którą wzięłaś sobie głęboko do serca?
No właśnie nie. Nie było między nami takich dziewczyńskich rozmów. W szkole z koleżankami właściwie też się nie rozmawiało o kosmetykach. Nie wiem, czy to tylko mój przypadek, czy po prostu był to temat zarezerwowany dla dziewczyn, które się nie uczą. Mieliśmy taką jedną dziewczynę w naszej klasie… siedziała w ostatniej ławce, na języku polskim piłowała sobie paznokcie i sprejowała włosy lakierem, ledwo zdawała z roku na rok. Ja wtedy popalałam papieroski i czytałam ambitną literaturę. O pielęgnacji nie myślałam.
Brakuje ci takich rozmów? Czy nadal jest to temat tabu w twoim towarzystwie?
Staramy się podejmować z koleżankami ten temat, zazwyczaj któraś inicjuje to na babskiej imprezce. Płynie wtedy w żyłach winko, kolejne koleżanki nieśmiało dołączają do gadki o paznokciach czy zabiegach.
Nie mówimy o tym otwarcie z obawy, że okażemy się puste, próżne, że okaże się, że robimy tego za dużo albo za mało.
A nie uważasz, że to słabe? Że mężczyznom intelektualistom rozmowy o piłce nożnej nie umniejszają, a nam o crossfitcie czy kremach już tak?
Uważam. Dlatego postanowiłam, że najbliższa wymianka będzie również kosmetyczna, żeby coś w tym zakresie ruszyło.
Czyli czujesz potrzebę, żeby ten temat odczarować?
Taaaak, zdecydowanie. Pamiętam, że całe dziecięce i nastoletnie życie dokuczano mi z powodu rudych włosów. To, co mam teraz na głowie, to wypłowiały rudy od wieloletniego farbowania na beach blonde, kiedyś kolor był intensywniejszy. „Marchewa”, „wiewiórka” — te przytyki słyszałam codziennie. I w ósmej klasie, zmęczona docinkami, postanowiłam pierdolnąć sobie na włosy farbę Joanna za 8 zł. Efekt? Kolor niebieski! Byłam przerażona i ścięłam włosy na chłopaka. Kolejne próby farbowania przyniosły kolor żółty. Dla pełniejszego obrazu, nosiłam wówczas buty undergroundy i torbę DJską… Pamiętam, że na zakończenie roku szkolnego pomalowałam po raz pierwszy w życiu rzęsy. I to na niebiesko! Podeszła do mnie pani od WF-u i powiedziała tak: „Wiesz, czasami taka przedwczesna dorosłość jest śmieszna”. I poszła sobie. A ten jej komentarz, zupełnie od czapy, pamiętam niestety do dzisiaj.
Czyli mało wsparcia, dużo krytyki.
Dokładnie tak. Takich „dobrych dusz” było pełno.
Jak się potoczyły dalsze losy twoich blond włosów?
Z tym blondem nosiłam się właściwie do końca studiów, czyli dopóki byłam chudą trzciną bez biustu. A jak ten biust wystrzelił, to naraził mnie na niesłychaną ilość męskich, często chamskich zaczepek. Gdy wróciłam do naturalnego koloru włosów, połowa tych ulicznych absztyfikantów od razu odpadła. Niestety rudy odcień sprzed farbowania już nie odrósł. Wyblakł na zawsze.
Opowiesz nam przy okazji o makijażu dla rudzielców? Miałyśmy takie zapytania od czytelniczek.
Jestem w tym temacie nudziarą, od lat trzymam się złota i brązów. Nie dla mnie zielony i niebieski powszechnie uważany jako „twarzowy” dla rudowłosych. W takim make—upie wyglądam jak pani z poczty. Być może jest to kwestia moich pucołowatych policzków. Malując się, uważam, żeby nie przegiąć z kolorami na twarzy. Za to uwielbiam wszelkie printy i intensywne barwy na ubraniach, szczególnie na sukienkach.
Ulubiony kolorowy kosmetyk.
Złota tłusta gruba kredka do oczu Sephory.
Zdradzisz jeszcze, jakich perfum używasz?
Mona di Orio — Les Nombres d’or Vanille. Śmieszna była reakacja Piotrka, gdy po raz pierwszy ich użyłam: „Pachniesz, jakbyś wróciła z zakrapianej imprezy na kutrze rybackim”. To mieszanka piżma, wanilii, rumu, gorzkiej pomarańczy, drzewa sandałowego i goździków. Mam niskie ciśnienie, zawsze mi zimno, dlatego dobrze się czuję w wyrazistych, mocnych, otulających zapachach. Są jak ciepły koc narzucony na plecy. Zlewam się nimi obficie. Bardzo zawsze dziwi się temu moja młodsza przyrodnia siostra Holly, wychowana w Londynie. Podczas swojej pierwszej wizyty w Polsce spytała: „Dlaczego tyle Polek nosi żółte włosy i tak mocno pachnie perfumami?”. Ona przyzwyczajona jest do większego umiaru.
A Piotrek zaakceptował Monę di Orio?
Tak, przyzwyczaił się. Nawet mi ją podbiera, jak wyjeżdżam.
Pewnie z tęsknoty. Basia, wiem, że po naszym spotkaniu idziesz na zabieg do salonu kosmetycznego. Często ci się to zdarza korzystać z usług profesjonalistów?
Chodzę raz w miesiącu do najwspanialszej Grażynki z Gabinetów GaliLu. Chętnie chodziłabym do niej raz w tygodniu, ale, z przyczyn finansowych, nie jest to możliwe. Po rodzinie Stareckich mam tendencję do pucołowatych, z wiekiem opadających policzków a la Hitchcock. Wiem, jak zestarzała się moja babcia i mój tata. Oswajam się z myślą, że jak mi te „hitchcocki” opadną do parteru, to może nawet zawinę je sobie za uszy jakąś operacją plastyczną. Liczę jednak na to, że prewencja mnie przed tym uchroni, dlatego inwestuję w zabiegi poprawiające owal twarzy — ujędrniajace masaże i radiofrekwencje. Nawet dokładnie nie potrafię powiedzieć, co Grażynka robi przy mojej twarzy, bo jest mi tak błogo, że z miejsca zasypiam.
Masz swój power beauty item?
W moim przypadku to raczej kwestia zadbania wewnętrznego. Prowadzę życie wypełnione jest spotkaniami towarzysko—zawodowymi, pracą, natłokiem zadań. Żaden kosmetyk nie uratuje nastroju, jeśli przez natłok zadań i spotkań czuję, że jest mnie więcej na zewnątrz niż w sobie. Przekłada się to na moje samopoczucie. Potrzebuję wtedy weekendu w ciszy i samotności, żeby ogarnąć to rozproszenie. Zanurzam się w sobie, zastanawiam się, czego mi w danym momencie brakuje, czy o czymś nie zapominam.
Jestem ajurwedyjskim typem „vata—pitta”, czyli połączeniem ognia i wiatru. Żeby nie odfrunąć, potrzebuję uziemienia, osadzenia w sobie. Nawet potrawy, które jem, powinny być wilgotne, mokre, ciężkie.
Gdybyś mogła stać się na jeden dzień kimś innym, kto by to był?
Kobieta żyjąca w zgodzie z rytmem przyrody, wśród zwierząt, mchów i porostów. Wolna i niezależna. Opowiedziałam ci wcześniej o mojej mamie. Oprócz niej była w moim życiu również macocha Szkotka o niezwykle silnej osobowości. Twardy typ, konkretny i zasadniczy aż do bólu. Ale przy tym z niezwykłą fantazją. Jak odpinała wrotki, to po całości. Była dla mnie bardzo ważna, to od niej przejęłam słabość do butów kowbojek i długich hipisowskich kiecek. Gdy w latach 90. jeździłam do mojej rodziny w Londynie, jej stylówa bardzo mocno mną poruszała. Myślę, że wszystko sprowadzało się do wolności, którą wyrażała, a ta zawsze była dla mnie bardzo ważna. Chciałam, i dalej to robię, podkreślać ją również strojem.
To na koniec powiedz nam jeszcze, do jakiego muzycznego kawałka Basia Starecka odpina wrotki?
Ottowan — Disco.
Produkty
Twarz:
krem Lierac Premium
krem migdałowy Korres
krem pod oczy Missha MISA Geum Sul Vitalizing Eye Cream
serum Time Revolution Night Repair New Science Activator marki Missha
esencja The First Treatment Essence z serii Time Revolution marki Missha
płyn micelarny Bioderma Sensibio
peeling Skinfood Black Sugar Mask
olejek do mycia twarzy The Face Shop
pianka The Face Shop Rice Water Bright Cleansing Foam
Ciało:
ścierka peelingująca z Korei
perfumy Mona di Orio — Les Nombres d’or Vanille
Make—up:
tłusta kredka do oczu Sephora