Wywiad. 07.01.2020. Tekst: Monika Kucel, Paulina Puchalska, zdjęcia: Karolina Zajączkowska. Materiał dla Wysokich Obcasów

Barbara Wrońska

Uroda to kwestia drugorzędna. Można w każdym wieku jakiś niedostatek przepracować (…) Ale z kulejącym poczuciem własnej wartości i bez bezwarunkowego wsparcia ciężko odnaleźć się w rzeczywistości w okresie dojrzewania. Człowiek czuje się wtedy bardzo, bardzo samotnie

Jesień hula w pełni. Szaruga za oknem, obowiązkowe czapki i szaliki. Basia dla kontrastu wita nas w swoim mieszkaniu w żółtym, słonecznym swetrze, i gości malinową herbatą. Spotykamy się z nią w ciekawym momencie kariery — ma za sobą pierwszą solową płytę i szereg (o dziwo) roztańczonych koncertów. Teraz planuje drugą, ale, jak się okazuje, inną. Inną, bo Basia też jest już gdzieś indziej.
Z poruszającą szczerością opowiada o dokopywaniu się do swojej kobiecości, przeglądaniu w oczach fanów, dbaniu o dobrostan psychiczny i walce o siebie. O istocie bezwarunkowej miłości, próbach złapania balansu i pracy z dziewczynami. Na poważnie i na luzie.

Jaki wyniosłaś z domu stereotyp kobiety? Taki, który przyjęłaś za swój, czy taki, który musiałaś odrzucić i zdefiniować na nowo?

Dom rodzinny jest miejscem, do którego wraca się przez całe życie, jednak na różnych etapach inaczej się na niego patrzy — zarówno na wspomnienia, jak i na to, co nas ukształtowało. Ze swojego wyniosłam to, co nazywa się kobiecą mądrością, czyli spokój, dojrzałość, inteligencję emocjonalną. I to, że musimy być silne i niezależne. Afirmację kobiecości, delikatnej czy zmysłowej, przyglądanie się sobie i bycie uważną wypracowałam sama już jako dorosła kobieta.

Jak wspominasz mamę?

Choć moja mama pracowała na scenie, w życiu codziennym nie zajmowała się przesadnie urodą, stawiała na naturalność i swobodę. Miała niesamowite jasnozielone oczy, piękne brwi, zawsze świetnie zaczesane włosy, wesołe ciuchy. Była i jest piękną kobietą. Uwielbiałam przyglądać się jej, kiedy szykowała się do pracy, starannie malowała i perfumowała. Wyciągała gigantyczną kosmetyczkę, która wydawała mi się wówczas bez dna — można było w niej grzebać i grzebać, i nigdy nie przejrzeć wszystkiego.
Najbardziej fascynował mnie moment przemiany zmęczonej, dźwigającej zakupy, ogarniającej dwójkę małych dzieci i starającej się wiązać koniec z końcem mamy w pięknego barwnego motyla.

A Ty? Zajmujesz się w życiu codziennym dbaniem o siebie?

Na co dzień to właściwie tak po łebkach. Pielęgnację traktuję jako szybki zastrzyk przyjemności. Brak mi czasu i cierpliwości do skomplikowanych rytuałów, wklepywania kremów, namaszczania się olejkami. Mam co robić przy dwójce małych dzieci. Są natomiast takie kosmetyki i czynności, które działają natychmiastowo, np. smarowanie spierzchniętych rąk kremem lawendowym L’Occitane. Już sam zapach ma na mnie dobroczynny wpływ, a do tego wchłania się w sekundę. Dłonie są po nim gładkie i miłe w dotyku.
Uwielbiam kremy i balsamy z serii Emolium — nawilżają i natłuszczają moją suchą skórę. I jeszcze Yope! Z siostrą nagrywałyśmy dla nich piosenkę do reklamy mydła dla dzieci. Od tamtej pory bardzo się z tymi produktami polubiłam. Zresztą nie tylko ja – rodzinnym faworytem jest mydło Żurawina i Lawenda, moim szampon o zapachu skoszonej trawy. Za każdym razem, gdy myję nim włosy, nie mogę się nadziwić, że tak pachnie. Można sobie w ten sposób przedłużyć lato na cały rok.
Lubię też kosmetyki z The Body Shop, zwłaszcza ich masło shea, którym często się smaruję. A jeśli przed tym zrobię jeszcze peeling, moja skóra momentalnie odpoczywa.

Jak wyglądają Twoje poranki?

Kręcą się wokół szykowania syna do szkoły. Właśnie poszedł do pierwszej klasy i szalenie istotne jest przygotowanie mu atrakcyjnej śniadaniówki (śmiech). Także ogarniam śniadaniówkę, a potem kawę dla siebie. Pielęgnacja w formie ekspresowej — bezzapachowy żel do mycia twarzy z serii HELP AA, krem Emolium, mycie zębów, i idziemy do szkoły. Jeśli wracam do domu, to pozostaję pielęgnacyjnie na tych kilku etapach. Jeśli mam umówione spotkania, to minimum twarzy muszę sobie zrobić.

I jak to wygląda?

Przez wiele lat miałam kłopot z dobraniem kosmetyków do makijażu — większość mnie uczulała. Jakiś czas temu, dzięki wizażystce, z którą akurat pracowałam, odkryłam naturalną markę Bare Minerals. W szczególności przypadł mi do gustu podkład Bare Skin Pure Brightening Serum Foundation, który jako jedyny nie podrażnia mojej skóry, a przy tym nie robi maski, tylko delikatnie wyrównuje koloryt. Do tego lekko rozświetlający cień do powiek z Inglota lub Rimmela, i tusz do rzęs L’Oréal. To mój sprawdzony, niezawodny zestaw, więc się go trzymam i zmian nie wprowadzam.

A makijaż sceniczny?

Różni się tylko tym, że matowy cień do powiek zamieniam na połyskujący z Sephory, a usta przeciągam szminką w wyrazistym kolorze — naprzemiennie czerwień, pomarańcz albo wino. Najbardziej lubię te z Bourjois za niezrównaną trwałość — wytrzymują oblizywanie, mlaskanie i szorowanie mikrofonem po twarzy (śmiech).
Lubię gdy moja twarz wygląda naturalnie, jest co najwyżej nieco bardziej „wyjściowa”. Eyeliner to szczyt ekstrawagancji.

Masz piękne włosy. I brwi.

To już prezent od mamy i natury. Włosy nie wymagają ode mnie żadnej specjalistycznej pielęgnacji, nawet się szczególnie nie przesuszają. Zresztą długie włosy mają tę zaletę, że zawsze można je związać. Także myję głowę co kilka dni — aktualnie szamponem Yope, wcześniej Garnier Fructis. Nakładam odżywkę lub maskę odżywiającą, i tyle.

Zdarza Ci się zalegnąć w wannie?

Ostatnio rzadko, ale gdy byłam w ciąży i jednocześnie grałam koncerty i promowałam płytę, czas spędzony w wannie był jedynym momentem, kiedy czułam, że odpuszcza mi całe napięcie ciała i głowy. Dodawałam do wody olejki zapachowe Kneipp i w takim pachnącym naparze moczyłam się do oporu. Gdy urodziłam i skończyła się taryfa ulgowa, na kąpiele pozwalam sobie tylko wtedy, gdy jest paskudnie i zimno, i człowiek chce już tylko się wygrzać, nic więcej.

Jak jeszcze dbałaś o ciało w ciąży?

Pilnowałam rygorystycznie smarowania się balsamem ujędrniajacym dla mam z Tołpy. Bardzo się do tego przykładałam i być może właśnie dlatego nie zrobiły mi się rozstępy. 

Kiedy czujesz się najbardziej atrakcyjna?

Zdecydowanie latem. Bo okazuje się, że słońce, plaża, słona woda i wiatr są najlepszymi kosmetykami. Cera jest piękna, oczy pełne blasku, włosy lśnią, robią się naturalnie pasemka. Nawet paznokcie są w lepszej formie. Czuję się wtedy swobodnie i zdecydowanie pewniej. Na szczęście ten wakacyjny poziom samozadowolenia trzyma się mnie przez jakiś czas po powrocie do miasta. Czuję się atrakcyjnie również na scenie — jak się przygotuję, ładnie ubiorę, pomaluję usta.

No właśnie, jak u Ciebie wyglądała praca nad pewnością sceniczną?

Za czasów Pustek było mi ciężko. Zapominałam o kobiecości na scenie. Mimo, że chłopcy mnie namawiali, żebym założyła sukienkę czy coś bardziej kobiecego, nie potrafiłam się na tę część siebie otworzyć. Myślałam wtedy: „Jestem w zespole chłopaków, jestem chłopacką Basią”. Dopiero gdy zaszłam po raz kolejny w ciążę i pracowałam nad solową płytą, poczułam przyjemność z tego, że jestem kobieca. Przestałam czuć z tego powodu zażenowanie. Wcześniej najzwyczajniej w świecie się wstydziłam — że ludzie na mnie patrzą, że komentują.

Dlaczego?

Stawiam, że z braku akceptacji. Nie dawałam sobie szansy na wsłuchanie się we własne potrzeby — czego bym chciała, a czego nie. Jak człowiek się tak niepewnie czuje z samym sobą, to nie lubi przykuwać uwagi. Koszmar, wychodzisz na scenę i wszyscy się na ciebie patrzą. Nie raz kołatała mi w głowie myśl: „Spadam stąd. Wskoczę w wyciągnięty szary dres i włochate kapcie”. Często tylko w takim stroju czułam się komfortowo. A teraz mam z występowaniem luz. Miewam jeszcze tremę, ale już się nie lękam, kiedy publiczność na mnie patrzy. Powtarzam w myślach: „Patrzą na mnie z zaciekawieniem, lubią mnie”. I nie przejmuję się, czy ktoś skomentuje, że się odstawiłam, założyłam szpilki, pomalowałam usta.

W końcu to część Twojej pracy.

Wydaje mi się, że bezpośredni wpływ na zmianę w podejściu i odnalezienie w sobie swobody miało pojawienie się na świecie mojej córki. Patrzę na nią i na to, jak fascynuje ją kobiecy świat. Ogląda moje buty, coś na siebie nakłada, prosi, żebym jej zawiązała kucyki. Zorientowałam się, że ona potrzebuje z mojej strony poświadczenia, że bycie kobietą jest fajne. Że to jest przyjemne. Że możemy się czesać, zmieniać fryzury, stroić i przymierzać.  Aczkolwiek przyznaję, że na początku mnie to dziwiło. Sama byłam dziewczynką raczej chłopacką — miałam zawsze krótkie włosy, obcięte, powiedziałabym, nieudolnie na jeża. To nie był jeż jak u Sinnead O’Connor, raczej takie wyszarpane kępy. Wyglądałam, jakby fryzjer przysnął na chwilkę z maszynką do golenia (śmiech). A że miałam pyzatą buzię i zadarty nosek, i nikt mnie w sukienki nie ubierał, wszyscy mówili do mnie „chłopczyku”. To też sprawiło, że musiałam się potem długo do mojej kobiecości dokopywać i ją w sobie oswajać.

Kiedy wreszcie zapuściłaś włosy?

Dopiero pod koniec liceum. Nawet jak już mogłam sama wybierać, mówiłam z automatu: „Poproszę na krótko”. Zresztą do dziś czasem mi się śni, że ścinam włosy, tak głęboko to we mnie siedzi. Ale gdy już zapuściłam, to na dobre. Chyba tylko jeszcze raz ścięłam na coś w stylu czeskiego piłkarza — z przodu jeż, z tyłu plereza do łopatek. Chłopcy z zespołu byli zachwyceni. Za to mój chłopak nie mógł tego przeboleć.
Jest coś takiego w tych krótkich fryzurach, że z marszu zamieniasz się w łobuza czy twardzielkę. A nie wiem, czy ja chcę być jeszcze twardzielką. Zostaję przy długich. 

Przyglądasz się kobietom na ulicy? 

Bardzo lubię przyglądać się dziewczynom i robią one na mnie duże wrażenie. Zwłaszcza, gdy widzę kobietę bardzo zadbaną, z klasą, w ekskluzywnym wydaniu. Podoba mi się wrodzona elegancja, która naturalnie przekłada się na wygląd. Zastanawiam się wtedy: „Może ja też się kiedyś tak ubiorę, może kiedyś też się tak uczeszę”. Mam wspaniałą koleżankę, Malwinę Konopacką — ona ma dokładnie taką wrodzoną elegancję i kobiecość, o których mówię. Zawsze wygląda świetnie.
Moja siostra też ma niesamowity styl, odważny i charakterny. Niektóre połączenia, która na siebie zarzuca, są wręcz szalone — ale to jest takie bardzo jej, patrzenie na nią sprawia mi niesłychaną przyjemność. Nikt inny się tak nie ubiera.
Poza tym lubię podglądać inne mamy. Spotykam je szkole, w żłobku, w parkach. Zdecydowanie bliższe mi są te, które nie wbijają się w uniformy. Osoby swobodne, pełne życia, niosące ze sobą energię z lekkim bałaganem w i na głowie. 

Fajnie, że żyjemy w czasach, w których nie obowiązuje jeden wzorzec mamy. Wolniej się starzejemy, trampki można nosić przez całe życie. Wchodzisz w rolę mamy, bo opiekujesz się swoim dzieckiem, ale wizualnie nie musi się to wcale przekładać na przemianę w poważną panią.

Muszę przyznać, że chwilę mi zajęło, żeby tak na to spojrzeć. Odprowadzając pierwsze dziecko do przedszkola, czułam się trochę niestosownie przy mamach, które przychodziły wyszykowane do pracy w biurze. Nienaganna fryzura, spodnie wyprasowane w kant. A ja w rozwleczonym swetrze… Mimo świadomości specyfiki wybranego zawodu — i stylu życia, który nie nakazuje mi stawiać się w miejscu pracy zwarta i gotowa punkt dziewiąta — potrafiłam być z tego powodu dla siebie bardzo surowa. Nie raz sobie pomyślałam: „Te matki takie zadbane, zorganizowane, one wiedzą, na czym życie polega, a Ty? Zobacz! Bez makijażu, zaspana, z odpryśniętym lakierem na paznokciach. Mogłabyś się za siebie wziąć”. Z czasem zdałam sobie sprawę, że nie ma w tym nic złego, że to może być nawet fajne. Okazało się, że są też inne mamy, które funkcjonują podobnie do mnie. A mój syn na szczęście ma gdzieś, czy wyprasuję spodnie czy nie. Dla niego ważniejsze jest, żebyśmy pogadali, pośpiewali, że dostanie wypełnioną po brzegi śniadaniówkę.

Jak udaje Ci się wszystko spinać? Pewnie są momenty, gdy jest Cię w domu pełno, a potem znikasz na długo.

Teraz akurat sprawy powoli nabierają rytmu — córka ma 1,5 roku, syn poszedł do szkoły. Trudny był początek, gdy urodziłam Wiesię, a przy tym koncertowałam. Na szczęście mam ogromne wsparcie w moim partnerze Filipie, który wspaniale się dzieciakami zajmuje. Ale gdyby mi powiedział: „Słuchaj, nie dam już dłużej rady”, to nie wiem, jakby to wyglądało. Nie powiedział, chociaż pewnie nie przychodzi mu łatwo akceptacja wyjazdowych koncertów w weekendy.
Bycie mamą artystką postrzegam jako stanie w ciągłym rozkroku. Ta nieustanna próba wydzielania siebie między dwa światy nie pozwala mi się nasycić w pełni żadnym z nich. Wszystko jest podszyte poczuciem winy — albo wobec rodziny, gdy jadę na koncert, albo w stosunku do koncertu, z którego rezygnuję, bo wolę zostać z rodziną. Kiedyś jeszcze się łudziłam, że moment spokoju nadejdzie, że dobrze to sobie poukładam. Oswajam się jednak z myślą, że prawdopodobnie się go nie doczekam. Że dopóki dzieci są małe, a moja praca wymaga tyle poświęcenia ze strony całej rodziny, to rozdarcie nie zniknie.
Dostaję ogrom wsparcia od koleżanek — matek, które pracują. Wszystkimi miotają dokładnie te same dylematy. Każda czuje, że w któryś momencie musi wybierać, godzić oba światy, coś na chwilę odłączyć. Także, jak widzicie, daję radę raz lepiej, raz gorzej. Zdecydowanie lepiej, gdy w domu wszystko dobrze się układa. A przecież wystarczy, że ktoś z domowników się rozchoruje…

Czego dowiedziałaś się o sobie, pracując nad materiałem na płytę Dom z ognia?

Na przykład tego, że lubię tańczyć.

Jak to?

Przy okazji kręcenia klipu do piosenki Dom z ognia i lodu pracowałam z choreografką Kają Kołodziejczyk. Powiedziałam jej, że chciałabym w teledysku zatańczyć, ale nie wyobrażam sobie tego. Na co ona: „Zatańczysz po swojemu, tak, jak się czujesz, i wyjdzie Ci to świetnie” — budujące, prawda? Spotkałyśmy się dosłownie kilka razy i nagle, jak za dotknięciem magicznej różdżki, okazało się, że ruszam się bez skrępowania. Że nie czuję wzroku innych na sobie, nie oceniam się, tylko odczuwam przyjemność, jaką taniec niezaprzeczalnie daje. Zaczęłam coraz więcej ruszać się na koncertach; wybierać piosenki, które mają groove i które bujają. Nagle mikrofon, który wtykałam zawsze w statyw i który stanowił moją wyspę bezpieczeństwa, zaczął wadzić. Teraz muszę mieć długi kabel — przechadzam się tanecznym krokiem z jednego końca sceny na drugi. Nagle ta przestrzeń wydaje mi się mała, choć dotychczas czułam jej ogrom, którego za nic w świecie nie potrafiłam sobą wypełnić.

Bo pewnie Ty się czułaś wtedy mała.

Dawna Basia w kółko się zamartwiała: „Jeju, ile tu jest miejsca. Co ja z nim zrobię? Jak mam tę przestrzeń sobą zagospodarować? Machanie rękami w miejscu nie wystarczy — mam za krótkie łapki. Cholera, co zrobić?”. A teraz? Jestem tu, i tu, i tu, i tam, i już kombinuję, żeby kolejna płyta była bardziej do tańca. Oczywiście to nie może być błahe, bo mam w sobie sporą dawkę melancholii. I bardzo mi zależy, żeby przy tym smutku częściowo pozostać, choćby po to, żeby go wytańczyć i wyśpiewać.

Co wzmacniającego chciałabyś usłyszeć jako nastolatka?

Trudne pytanie (długa cisza).

To może od innej strony — co wzmacniającego chciałabyś przekazać swojej córce?

Chciałabym przekazać jej, że wcale nie musi być dzielna, silna i walcząca. Że jeśli będzie żyła w zgodzie z własnymi potrzebami, spotka na swojej drodze ludzi, którzy z nią w tę drogą wyruszą. Że mężczyźni są fajni, że jej tata jest fajny. Że jest wartością sama w sobie. Że nie musi się dla mnie niczym szczególnym wykazywać — nie musi kończyć studiów doktorskich, ani w niczym na pokaz błyszczeć. Że wystarcza taka, jaka jest, a jest wspaniała. I jak to zrozumie, to świat przyjmie ją w akceptujący sposób i da jej mnóstwo dobra od siebie.

Możesz to odnieść do siebie? Czy to właśnie przydałoby Ci się usłyszeć w trudnym nastoletnim czasie?

Jako nastolatka czułam się niewystarczająca. Pewnie dobrze by mi zrobiło w tamtym czasie usłyszeć, że to nieprawda. Że niezależnie od tego, jakich wyborów dokonam, rodzice zawsze będą przy mnie. Bo chociaż bardzo mnie kochali, nie odbierałam tej miłości jako bezwarunkowej. Brakowało mi rozmów o uczuciach. Mam wrażenie, że to rzutowało potem na wszystkie aspekty mojego życia, od szkoły po budowanie relacji z innymi ludźmi. Ale staram się spojrzeć na to z innej strony — nasi rodzice są dziećmi ludzi, którzy przeżyli wojnę, nie bez powodu pozamykali się więc na wszelkie emocje. Dźwigali historie swoich rodziców, w końcu stworzyli swoje własne, najlepiej jak umieli. Wiem, że bardzo się starali i starają nadal.
Uroda to kwestia drugorzędna. Można w każdym wieku jakiś niedostatek przepracować. Albo spotkasz człowieka, który sprawi, że zaczniesz rozkwitać. Albo dobrego fryzjera lub stylistę, który doradzi zmianę wizerunku. Ale z kulejącym poczuciem własnej wartości i bez bezwarunkowego wsparcia ciężko odnaleźć się w rzeczywistości w okresie dojrzewania. Bo człowiek czuje się wtedy bardzo, bardzo samotnie.

Tobie udało się to mimo wszystko przepracować.

Udało, ale droga była trudna i wyboista. I znam wiele osób, które ze strachu przez zmianą zatrzymują się w miejscu, a wręcz są w stanie z tej drogi zawrócić. 

Pracowałaś do tej pory głównie z chłopakami. Ostatni utwór, Złota rybka, to bardzo kobiecy projekt. Ty, siostry Przybysz, Pola Dwurnik, która nawet Moniuszkę zmieniła w kobietę. Jak Ci się tworzyło w takim składzie?

Wspaniale! Z Pauliną i Natalią znamy się od dziecka. Chodziłyśmy razem do podstawówki, jesteśmy koleżankami ze szkolnej ławki. Szkoły średnie wybrałyśmy już inne, ale nasze losy co rusz się krzyżowały. Mimo napiętych grafików od razu zgodziły się na współpracę.
Kolejną dziewczyną, z którą pracuję — i to na co dzień — jest moja menadżerka Basia. To ogromna zmiana, przedtem kierowali mną sami mężczyźni. Dobrze mieć w pracy kogoś, kto dobrze Cię rozumie, jest na podobnym etapie życia, kto daje Ci oparcie.
Ważną osobą jest również moja siostra Zuzia, z którą tworzyłam Ballady i Romanse. Mam z nią naprawdę fajny i do bólu szczery dziewczyński przelot, potrafimy gadać ze sobą godzinami. Najczęściej o życiu, rodzicielstwie, chociaż o kondycji współczesnego show-biznesu też potrafimy truć godzinami!
I wisienka na torcie, czyli moja przyjaciółka Agata, z którą znam się 30 lat. Spotykamy się bardzo regularnie, nawet raz w tygodniu. Gadamy praktycznie  o wszystkim — od głębokich, osobistych, i nie raz naprawdę trudnych tematów, po ciuchy i straszną modę na beże w H&M. Mogłybyśmy z powodzeniem prowadzić bloga lub podcast (śmiech). 

Ogromną wartością wieloletnich przyjaźni jest to, z jaką łatwością możemy przejść z błahych na poważne tematy i tym samym na inny poziom intymności i szczerości. 

Bez ogromu wzajemnej akceptacji się nie uda.

Wniosek taki, że potrzebujemy w naszym życiu kobiet, omawiana kobiecych spraw, akceptacji kobiety w nas. 

Dopóki jest wyparcie, nic się nie udaje. I tak jak się czujesz, tak widzi Cię świat. Zdałam sobie sprawę, że skoro jestem człowiekiem, który siebie w pełni nie akceptuje, to ten świat nigdy mnie nie przyjmie.
Powtarzam się, ale ogromną mobilizacją było dla mnie pojawienie się dzieci. To one okazały się bodźcem do zawalczenia o siebie. W końcu będą się we mnie przeglądać. Nie wystarczy więc, że będę powtarzać podręcznikowe formułki, mówić, że mają dbać o siebie i swój dobrostan psychiczny. Życie w zgodzie ze sobą muszę poświadczyć zachowaniem. Uczciwość wynika z czynów, nie ze słów. 

Dokąd lecieć chcesz? (przyp. red. fragment piosenki Nie czekaj)

Chcę wydać drugą płytę, inną niż Dom z ognia. Wyzwoliłam się z pewnych rzeczy i chciałam o tym opowiedzieć w nowych utworach. Już nie będę grzebać się w tym domu z ognia i lodu, ale rozejrzę się wokoło. Opowiem o tym, co na zewnątrz. I znów o sobie, ale tym razem inaczej.


Na tej stronie korzystamy z cookies. Jeżeli nie wyrażasz zgody, zmień ustawienia przeglądarki.OK