Z Małgosią, prezenterką, felietonistką, autorką komiksu „Bohater” i książki „Najgorszy człowiek na świecie”, rozmawiała Berenika Steinberg. Zdjęcia zrobiła Karolina Zajączkowska.
Szukając w internecie notki biograficznej, doczytujemy, że Gosia „(…) o sobie mówi, że najchętniej byłaby patrzeniem i słuchaniem”.
Jak wygląda twój poranek?
Korzystam z tego, że jestem człowiekiem wolnego zawodu i staram się nie podporządkowywać rygorom dnia, tylko zadaniom, które mam do wykonania. Kiedy więc zdarza się, że nic nie muszę, jak najdłużej odwlekam moment, w którym zakładam szkła kontaktowe. To mi pozwala pobyć jeszcze trochę na granicy snu i jawy. Jak już założę szkła, zaczynam śniadanie. To bardzo ważny rytuał w moim życiu. Czasami bym chciała, żeby całe moje życie składało się ze śniadań.
Co jesz?
Zimą zazwyczaj owsiankę, latem serek wiejski z owocami. Do tego piję kawę i herbatę jednocześnie, takie dziwactwo. Przy czym herbata musi być czerwona, pu—erh, która wali rybą i ludzie jej zazwyczaj nie lubią. Podobno ma działanie odchudzające, ale czy jakkolwiek wpływa na moją figurę — nie wiem. Za to czuję, że jest bardziej pobudzająca od zwykłej herbaty. Poza tym można ją zalewać trzy razy i za każdem razem wypłukują się inne mikroelementy. Kupuję ją w kilogramowych workach na Allegro. Śniadanie jem przez godzinę i w tym czasie piszę, rysuję. Chociaż od jakiegoś czasu niestety siedzę też na Facebooku, gdzie załatwiam różne sprawy i konfrontuję się z życiem. A potem, jeśli mam jeszcze tak zwany wolny czas, idę na bazar Banacha po marchewkę i ubrania. Mam niesamowity luksus mieszkania na przeciwko miejsca, w którym codziennie mogę za trzy złote kupić sukienkę. Wszystko, co teraz mam na sobie — oprócz legginsów z H&M — jest z Banacha.
Widziałam „Mrocznego Mściciela” — twój Instagram, na którym fotografujesz się w ciuchach stamtąd i podajesz ich ceny.
Brakuje mi czasu, w związku z czym połowy szafy nie mam sfotografowanej!
A nie czujesz się już tymi ubraniami zawalona?
Nie, ponieważ wierzę w obieg. Już ci tłumaczę. Najczęściej ludzie kupują ubrania nie dlatego, że im czegoś brakuje, ale dlatego, że mają potrzebę posiadania czegoś nowego. I często taki nowy ciuch zakładasz tylko parę razy, potem już ci się zwyczajnie nie chce. Oczywiście nie mówię o ulubionych ubraniach, ale tych jest zazwyczaj nie więcej niż dziesięć. No więc ja regularnie czyszczę szafę z rzeczy, które miałam na sobie trzy, cztery razy. Oddaję je przyjaciółkom albo wrzucam do konteneru na odzież. Te rzeczy idą potem znowu do hurtowni z odzieżą używaną. Fun fact — zdarzyło mi się spotkać na Banacha ciuchy, które wcześniej wrzuciłam do takiego kontenera. Dla mnie ma to wymiar metafizyczny. A poza tym kupując tam nie napędzam rynku, który powoduje, że musisz mieć nową kolekcję co dwa tygodnie. Płacę za odzież tyle, ile faktycznie kosztuje jej wyprodukowanie. No i daję zarobić bezpośrednio państwu, którzy prowadzą te kilka straganów na Banacha. Nie zarabia na mnie Zara czy H&M, tylko pan Zbyszek. Jest jeszcze jedna sprawa. Prowadzę trochę pankowy styl życia, nie lubię się zastanawiać nad tym, że na przykład nie mogę usiąść na podłodze, bo sobie pobrudzę ubranie. I wiesz, super, kiedy mam na sobie sukienkę z różowego jedwabiu za trzy złote od pana Zbyszka i mogę sobie w niej usiąść na murku i nie przejmuję się, że sobie coś tam zniszczę. Co niekoniecznie oznacza, że nie mam w swojej szafie rzeczy, na które wydaję kilka stów. W ogóle mam poczucie, że za dużo czasu poświęcam sposobowi, w jaki wyglądam. Ale mnie to strasznie bawi. Lubię chodzić po sklepach, oglądać w internecie makijaże, wyłapywać różne trendy. W tym sezonie była moda na sukienki z obniżoną talią do połowy uda, taki krój a la lata 30. Wiedziałam, że na Banacha ich raczej nie dostanę i kupiłam sobie w H&M—ie trzy takie. Nie mogłam sobie odmówić. Zadziałał tu efekt mody: jest coś nowego, czego wcześniej nie było i nie mogłam się w taki sposób ubrać. Coś, co, mam wrażenie, jest fundamentalne dla mody jako takiej: w tym wszystkim chodzi o to, żeby być taką osobą, jaką wcześniej nie byłaś.
Co to znaczy? W zależności od tego, co nosisz jesteś kimś innym?
Myślę, że tak. Że między innymi dlatego kupujemy nowe stroje, żeby mieć poczucie, że się zmieniamy.
Ty czujesz, że się zmieniasz?
Bardzo!
Ale masz na myśli to, że kiedy np. założysz szpilki, czujesz się bardziej sexy?
Nie. Raczej to, że konkretne stroje dokumentują konkretne zmiany w moim życiu. Na przykład pamiętam okres, kiedy były modne neonowe kolory, które mi się bardzo podobały — pojechałam wtedy na Heinekena z moim chłopakiem, było lato, byłam pełna nadziei i wszystko się udawało. Widzę to na tej zasadzie. A z tymi obcasami to zabawna sprawa, do trzydziestki ich nie nosiłam. Czułam się w nich za wielka, musiałam się garbić i wydawało mi się, że wszyscy na mnie patrzą. Któregoś dnia, na wesele znajomych w Kulturalnej, postanowiłam kupić sobie obcasy. I nagle się okazało, że, kurde, to jest magia! Wystarczy włożyć sukienkę, buty na obcasie i wszyscy inaczej na ciebie patrzą, inaczej cię odbierają. A przecież czujesz się tak samo jak przedtem i, oprócz tego, że masz inny strój, wyglądasz tak samo. To mnie tak bawiło, że po tym weselu chodziłam tylko w sukienkach i butach na obcasie. Oczywiście po dwóch miesiącach mi się znudziło.
Zakładasz obcasy i nagle, według ludzi, którzy cię widzą, jesteś kimś innym.
To jest dziwne. Z jednej strony to manipulacja, bo wiem, że kiedy to zrobię, będzie działało. A z drugiej strony to smutne, bo chciałabym móc tego nie robić. Ale to pewnie działa w obydwie strony. My też raczej zwrócimy uwagę na faceta, kiedy będzie miał na sobie dobrze skrojony garnitur — ale naprawdę dobrze skrojony — a nie bluzę a kapturem. Miecz jest obosieczny i w obydwie strony jest to gdzieś tam niesprawiedliwe. Ale fajnie mieć taką opcję, po prostu. Tak właśnie postrzegam ubieranie się: masz opcję, żeby być dziewczyną z podwórka, Rihanną, laską z dwudziestolecia międzywojennego albo dziewczyną z dyskoteki, za którą będą się oglądać chłopacy. To spektrum jest superfajne i na tym chyba polega ta zabawa.
Pogadamy o makijażu?
Kiedy oglądałam Instagram Elementu Żeńskiego i zobaczyłam te makijaże, pomyślałam: „Jezus, jakie to jest super!”. Bo ja też próbuję się malować w ten sposób. Na przykład teraz złapałam fazę, żeby malować się na biało. Taki makijaż na zimę jest ekstra! I strasznie jestem nieszczęśliwa, że w Polsce nie można dostać białego tuszu do rzęs. Muszę iść do Kryolanu, może coś uda mi się złapać… Zawsze podobała mi się zabawa formą, jakieś kreski, kropki, coś nieoklepanego. Pamiętam, jak kiedyś brakowało mi kolorowych eyelinerów, które strasznie lubię właśnie dlatego, że można nimi sobie coś narysować. I zamiast tego malowałam sobie kreski farbami akrylowymi. W ogóle malowanie się jest dla mnie strasznie ważne i bardzo to lubię. Kiedyś robiłam to inaczej, używałam dużo cieni, co wymagało ode mnie 15 minut, żeby je dobrze rozsmarować. Ale od zeszłego roku używam tylko takich produktów, które nakłada się szybko i robi z nich raczej plamy, a nie formę zorganizowaną. A więc zawsze mam przy sobie… Zresztą zaraz ci pokażę moje ulubione rzeczy, poczekaj.
Dobra!
O, zobacz, co ja mam w tej torbie! Korektor pod oczy, dwie szminki, cienie, oczywiście wazelinę i to — to jest ekstra! Nazywa się „folia w płynie”. No właśnie, bo ja najbardziej lubię kupować kosmetyki w sieciówkach. Topshop i H&M wprowadza w krotkich seriach różne dziwactwa. Ta folia jest w probówce i działa jak farba do oczu, możesz nią robić plamy, maziaje — ja na przykład robię nią dwie kreski pod oczami. To jest jedna z moich ulubionych rzeczy, nie widziałam tego nigdy wcześniej. Po prostu wiesz, chodzę sobie po H&M—ie, nudzę się, patrzę: folia w płynie, okej, biorę. Druga podstawowa rzecz, strasznie ważna, to kajal, czyli tłusta czarna kredka do oczu, którą się rozciera. Spójrz.
Ale fajna.
Pięć złotych na Allegro. W drogeriach raczej jej nie dostaniesz.
A nosisz zawsze ten sam konkretny mejkap?
Nie, robię sobie różne. Nie zawsze tym kajalem. Jeżeli maluję usta na czerwono, to kajalu już nie użyję, bo będę wyglądać jak lalka. Wtedy tylko kreski albo w ogóle nie maluję oczu.
Czyli malujesz usta?
Jak najbardziej. To jest moja szminka na ten sezon, też z Allegro, też za pięć złotych. Normalnie tyle nie kosztuje, ale szukałam i znalazłam. Jest marki Sleek. Gdzieś przeczytałam, że robią super palety do oczu, z mocnymi pigmentami i niesamowitymi kolorami. Zainteresowało mnie to, ponieważ bardzo lubię malować oczy na kolorowo. Latem na przykład na turkusowo, do tego robię sobie kreski. Mam też taki dziwny zestaw — szminka z cieniem, żeby usta były jeszcze bardziej matowe. Ten kolor jest niesamowity i czasem sobie nim maluję oczy, nie przejmuję się, że tym, że kosmetyk jest przeznaczony do czegoś innego. Topshop też ma cienie z zajebistą pigmentacją, spójrz, to jest jak hologram. Zresztą to mam właśnie na oczach. To mój ostatni look, jak to się mówi. Czyli biały hologramowy cień i dwa eyelinery, jeden srebrny, drugi brokatowy.
I to jest twój makijaż bardziej na wieczór?
Absolutnie nie. Nie kieruję się takimi rzeczami. Wiem jedynie, że w ciągu dnia wystarczy mi dosyć słaba kreska, czasem też w ogóle się nie maluję. Natomiast wieczorem bez makijażu będę wyglądać blado, więc sprawdza się coś mocniejszego. I tyle. A maluję się w bardzo dziwnych okolicznościach przyrody, na przykład w tramwaju. Bo akurat się nudzę albo nie zdążę się umalować w domu. A makijaż mam świetnie opanowany. Zawsze noszę przy sobie podkład w kompakcie z Sephory, bez którego nie wyobrażam sobie życia. Jest jednocześnie kryjący i matujący. Fluidu nie używam, za ciężki dla mnie.
I ten kompakt to właśnie najważniejszy kosmetyk dla ciebie?
Nie, jednak najważniejszy jest kajal. Bo wiesz, latem nie potrzebuję podkładu, a kajalem mogę zrobić wszystko. Często w ogóle nie mam czasu i maluję oczy tylko nim, już bez tuszu do rzęs. I to wystarcza, żeby oczy miały głębię.
Jak go odkryłaś?
Pamiętam, jak pierwszy raz użyłam cienia do oczu, który nie był w proszku, tylko w kremie. I się zakochałam! To był cień w tubce Lancome’a w kolorze czekoladowym, przez długi czas nie mogłam się z nim rozstać. Takie cienie naturalniej rozchodzą się na skórze, wtapiają się w nią. Drugim ulubionym kosmetykiem były kredki do oczu, którymi malowałam linię wodną. I kajal to po prostu połączenie tych dwóch rzeczy. Mój chłopak mówi, że jak maluję nim oczy, to wyglądam jak leśne zwierzę.
A często chodzisz bez mejkapu?
Tak, im jestem sztarsza tym częściej. Jak miałam 17 lat, nie wyobrażałam sobie, że mogę wyjść na ulicę nieumalowana.
Czym wtedy był dla ciebie makijaż?
Sposobem, żeby w ogóle móc wyjść z domu. I kredytem na to, że jestem jednak ładna. To się zmieniło, co nie znaczy, że już w ogóle nie mam takiego problemu. Bo, oczywiście, mamy ten problem wszystkie. Kiedy wypada gorszy dzień — nie układają mi się włosy i oczywiście jestem gruba. Natalia Fiedorczuk słusznie zauważyła, że kobiety zamiast mówić: jestem brzydka, mówią: jestem gruba. Nie ma co się oszukiwać — w makijażu ostatecznie chodzi o to, żeby ładnie wyglądać. Ale teraz jestem na etapie, że się tym makijażem bawię i strasznie podoba mi się, że mogę wyglądać ładnie na wiele różnych sposobów. Kiedyś miałam jedną paletkę w kolorach złoto—brąz i zawsze malowałam się tak samo. A potem się okazało, że mogę sobie pomalować usta na czerwono i to też fajnie wygląda. A propos, wspaniały jest ten prosty manewr, kiedy kobieta ma tylko czerwoną szminkę na ustach i już jest spoko. Staram się ubierać bardziej kobieco, ale to dla mnie zawsze pewnego rodzaju walka ze sobą, bo mam naturę żołnierza. I jasne, mogę włożyć buty na obcasie, ale wiem, że jak będę musiała gdzieś szybko pójść albo podbiec do tramwaju, to jednak muszę być ubrana bardziej praktycznie. Dlatego lubię to, że mogę być ubrana po żołniersku i jednocześnie mieć mocny brokatowy makijaż.
Podpatrywałaś u mamy jakieś urodowe sztuczki?
Mama zawsze dbała o siebie, malowała oczy, ale mam wrażenie, że nie robiła z tego wydarzenia. Natomiast jej mama, czyli moja babcia — to już zupełnie inna historia. Jakbyś mnie zapytała o wspomnienie związane z moją babcią Krysią, nie będą to bajki, ani ciastka. Nie. To jest babcia, która się maluje. Od tego zaczynała dzień. Mama natomiast zawsze miała słabość do perfum, pamiętam „Poison” Christiana Diora.
Moja matka też tego używała!
Bo to był wtedy modny zapach, nie? Jeszcze była „Currara” — polska odpowiedź na „Poison”.
A babcia dawała ci jakieś makijażowe rady?
Nie. Wszystko odkrywałam na własną rękę. Do tego jestem beneficjentką długoletniej pracy w telewizji. Malowały mnie profesjonalistki i przez osmozę przyswajałam różne zasady. Dlatego teraz zabiera mi to mało czasu. Bo wiem, że np. tutaj trzeba więcej, tu mniej, tu trzeba rozmazać, a tu ma się świecić. A poza tym oglądałam swoje idolki. Pamiętam, jak w połowie lat 90. Kim Gordon zrobiła sobie biało—czarne pasemka, takiego borsuka. Pół Warszawy schodziłam, żeby ktoś mi takie zrobił, ale wtedy nikt tego jeszcze nie umiał. Potem zapanowała moda na króciutkie utlenione włosy. Marzyłam o takiej fryzurze i kiedy skonczyłam ogólniak, zrobiłam sobie taką. Chodziłam w niej bardzo długo. Teraz, kiedy patrzę na zdjęcia z tamtego okresu, raczej nie wyglądało to jakoś wyjątkowo korzystnie. Ale to było modne, a ja szczęśliwa wyglądając tak.
Sama tlenilaś sobie włosy?
Nie, zawsze u fryzjera. Nie da się samemu zrobić platyny. Od 13 lat mam tego samego samego fryzjera. Nazywa się Piotrek Rawicz—Mikułowski i strzyże w studio „Garaż” na warszawskim Mokotowie.
Zwracasz na ulicy uwagę na inne dziewczyny?
Na maksa. Chociaż nie da się ukryć, że w Warszawie jednak wszyscy wyglądamy podobnie, to są wariacje na temat tego samego. Ale pamiętam jedną dziewczynę — mulatkę. Miała coś afrykańskiego w ruchach. Szła Nowym Światem, była w długiej bawełnianej sukience w kolorze wrzosowym, na głowie miała zawiniętą chustę i słuchawki na uszach. Szła i słuchala tej muzyki i… ona nie tańczyła, ale było widać, że słuchanie tej muzyki sprawia jej nieprawdopodobną przyjemność. Nie mogłam oderwać od niej wzroku. Pamiętam też Hiszpankę z dwójką dzieci, jechałam z nią windą w Złotych Tarasach. Miała wszystko jak spod igły, w pięknych kolorach. Ja bym sobie to od razu pogięła i zachlapała. Do tego wszystkiego trzymała na rękach dziecko, które akurat bekało i wylewało na nią całą zawartość żołądka — z pięknym uśmiechem, pełna ciepła i wdzięku je poklepywała. Wyszłam z tej windy jak sparaliżowana — taka aura kobiecości biła od tej laski. Teraz byłam w Hiszpanii i oczy cały czas mi chodziły. Tak, lubię patrzeć na ładne kobiety. Ale często łapię się na tym, że jestem zazdrosna. Próbuję sobie wtedy powiedzieć, że reprezentuję jednak inny, specyficzny typ i nie konkurujemy ze sobą, jesteśmy w innych kategoriach. Jestem typem androgynicznym, trochę jak Orlando. Jestem trochę chłopcem, trochę dziewczyną, takim, nie wiem… elfem. Mój były chłopak mówił, że jestem leśną łuczniczką. Nie mam urody seksbomby, tylko właśnie jakiegoś takiego stworzenia. I nie będę myślała, że chciałabym mieć bardziej zamaszyste biodra i biust, bo przecież nigdy nie będę miała, muszę zaakceptować siebie taką, jaka jestem. Przecież Charlotte Gainsbourg nie jest ewidentną seksbombą, a każda z nas powie, że jest piękna.
Najwspanialsza w kobietach jest pewność siebie. Dlatego strasznie lubię patrzeć jak laski tańczą. I cieszę się, że gram imprezy — wtedy widzę dziewczyny właśnie w tańcu, który uprawiają same dla siebie. To jest super.
Mówiłaś wcześniej, że jesteś podatna na trendy. Który styl jest ci najbliższy?
Mam słabość do gotyku. Kiedyś bym ci powiedziała, że też do rokendrola, ale on został wyprany i wypluty przez modę sieciową. Te wszechobecne ćwieki i skóry – coś tu się nie udało, coś zawiodło. Na pewno bliski jest mi styl wojskowy. Pewnie mam to w genach po dziadku, który był wojskowym. Na Allegro kupuję sobie wojskowe ubrania, są tanie i trwałe.
A masz coś po dziadku?
O tak! Mój ulubiony płaszcz, spójrz! Czarny ortalion z pagonami. Ciepły, wododporny, niezniszczalny, możesz w nim wszędzie siadać. Okazuje się, że dobra wojskowa robota z lat 60. cały czas się sprawdza. Zimą chodzę w glanach z demobilu armii francuskiej. To buty, w których pewnie stawiasz stopę. Może nie są specjalnie sexy, ale zima w Warszawie też nie jest specjalnie sexy. Czasem patrzę na zimowe propozycje z Zary… Uhm, fajnie, Hiszpania… Ale tutaj tak nie ma! Tutaj musisz skakać przez zasoloną, zmroziałą bruzdę!
Opowiedz jeszcze o swoim stylu.
Zawsze będzie mnie pociągało coś pankowego, brudnego, traszowego. Coś zepsutego.
Jak myślisz, dlaczego?
Kiedy dorastałam, byłam grandżowcem i to mnie pod wieloma względami ukształtowało. Z drugiej strony ta śmieciowa estetyka wzięła się z tego, że w moim domu rodzinnym w Falenicy było dużo starych rzeczy i lubiłam się nimi bawić. Paliliśmy ogniska, żeby spalić rzeczy po byłym właścicielu i pamiętam godziny spędzone nad zagrzybiałymi rocznikami „Przekroju”, które trzeba było niestety usunąć. Pamiętam też warszat ślusarski moich dziadków. Na tyłach ogródka leżała sterta złomu pokrytego smarem. Świat jak z jungowskiej strefy cienia, niedostępny, zakazany. I fascynujący.
Nigdy nie byłam ekspertką od kobiecości, zaczęłam ją odkrywać stosunkowo późno. Byłam jakaś taka wystraszona. Mimo, że się małowalam, ale to dwie różne rzeczy. Powiedziałabym o sobie, że zawsze chodziłam z plecakiem, a nie z torebką.
Okej. Powiedz, czy masz jakieś ulubione kosmetyki do ciala?
Do ciała?!
No, czy lubisz pielęgnować swoje ciało — akcja peelingi, maseczki…
Czasami mi się przypomina, że mam to zrobić. A tak to wiesz — kupuję żel pod prysznic, żeby ładnie pachniał, a balsamy mam, ponieważ od kogoś kiedyś dostałam w prezencie i tak leżą. Nie lubię się nimi smarować. Bo się spieszę, muszę się ubrać i potem cała się lepię… Zimą rzeczywiście czasem muszę się dosmarować, ale latem i tak jestem pokryta tym całym mleczkiem przeciwko opalaniu. Jeśli chodzi o kremy to mam taki fetysz, że używam tylko polskich. Są równie dobre, więc nie widzę powodu, dla którego miałabym kupować zagraniczne. Więc: Soraya, Dr Eris, Dermika — i tak sobie zmieniam. I chciałabym wystosować odezwę do producentów kosmetyków. Mianowicie nikt nie produkuje kremów, które byłyby jednocześnie przeciwzmarszczkowe i antybakteryjne. A my, kobiety, mamy problem z pryszczami!
Jeśli chodzi o zmywanie makijażu, to — ponieważ jestem pratyczna i lubię, kiedy jest prosto — moim ulubionym kosmetykiem są chusteczki do demakijażu firmy Johnson&Johnson. Wiem, że to korporacja i zło, ale niestety są najlepsze.
A jak dbasz o włosy?
Akurat na tym punkcie mam hyzia! Moje włosy są zniszczone rozjaśnianiem, więc szampon z keratyną za co najmniej stówę, odżywka z keratyną za co najmniej stówę, trzymanie tej odżywki co najmniej pół godziny… Dlatego, uwaga, nie znoszę myć głowy. I myję ją bardzo rzadko. Raz na dziesięć dni.
Żartujesz? Czyli włosy ci się w ogóle nie przetłuszczają?
Mało tego. One mi się najlepiej układają, kiedy są brudne!
A czego używasz do stylizacji?
Uwielbiam oczywiście dział kosmetyczny w TK Maxx i tam ostatnio znalazłam sól morską w spreju o zapachu kokosowym. Jest obłędna. Więc albo ta sól albo jakaś pasta modelująca.
Czytasz składy tych kosmetyków?
Nie, w ogóle nie! Jestem złym człowiekiem. Ostatnio kupiłam w Rossmannie wosk — sześć złotych. I działa. Tym się kieruję. Ale i tak nic nie zastąpi tego, jak te włosy się układają, kiedy są brudne. Nic nie zastąpi brudnego włosa! Jest taka teoria, która mówi, że jeśli nie będziesz często myć włosów, to one się przyzwyczają i będą wytwarzać mniej sebum.
Próbowalam parę razy, to był jakiś horror!
U mnie to na pewno wiąże się z farbowaniem, bo kiedyś też się przetłuszczały. Ale rozjaśniam włosy już od 16 lat i one są po prostu suche.
A jakie masz patenty na dbanie o siebie?
Zapisałam się na boks do „Otwartych serc, zaciśniętych pięści”. Zaraz będę miała 38 lat — ciało się starzeje i coś trzeba robić, żeby zupełnie nie sklapciało, nie? Samo jeżdżenie latem na rowerze nie wystarczy. A na treningach Sylwii Zaczkiewicz po raz pierwszy poczułam, jak pot dosłownie zalewa mi oczy. Poza tym moją główną techniką dbania o urodę jest sen. Muszę mieć dwie godziny drzemki w ciągu dnia, inaczej jestem nieszczęśliwa. To działa — budzisz się i masz pięć lat mniej. No i muszę powiedzieć, że niepicie też dobrze wpływa na urodę. To dosyć zabawne, ale wyglądam zdecydowanie młodziej, niż osiem lat temu.
Palisz?
Jak smok. Ale też dużo chodzę, bo nie mam prawa jazdy. A jak się zmęczę chodzeniem, to leżę — to moje dwie ulubione czynności.
Chcę cię jeszcze zapytać o twój tekst sprzed paru lat pt. „Chcę być ładna”. Zaczyna się od tego, że czytasz w internecie okropne komentarze na temat swojego wyglądu. Nauczyłaś się radzić sobie z hejtami?
Już ich nie czytam, nie mam takiej potrzeby. Zdałam sobie sprawę, że to nie jest prawda na mój temat, że ci ludzie mnie nie znają. Przeskoczyłam na wyższy level. Chociaż to nigdy nie jest przyjemne, wiadomo. Musiałam to przerobić emocjonalnie. Na początku był szok: „Jezus, jak to?!”. A potem zdałam sobie sprawę, że ludzie, którzy takie rzeczy piszą, to osoby, z którymi bym się nie chciała nawet zakolegować. Którym podobają się inne rzeczy niż mi, słuchają płyt, których ja bym nie słuchała.
Czyli ich zdanie nie jest dla ciebie ważne.
Dokładnie. Przy czym biorę pod uwagę to, że możemy się różnić. Że Natalia Siwiec może być dla kogoś wzorem kobiecości i ktoś chciałby być taki, jak ona. A dla mnie jest być może tym, czym ja jestem dla kogoś, kto widzi moje mieszkanie na Mrocznym Mścicielu i pisze: „Boże, ona mieszka jak bezdomna!” — to akurat komentarz z „Faktu”. Ale wtedy już nie płakałam z tego powodu, tylko miałam takie: „Cooooo?”.
W tym tekście napisałaś jeszcze, że możesz spędzić przed wyjściem dwie godziny, szykując się na „wojnę ocen”.
To też się zmieniło. Oczywiście przed ważnym wyjściem, kiedy zależy mi na tym, żeby ładnie wyglądać — nadal jest to koszmar. Źle się czuję i cały czas myślę o tym, żeby się przebrać. Ale już mi zelżało.
Jak myślisz, dlaczego?
Starość. Naprawdę. Po prostu już wiem, że to, jak wyglądam, nie jest moim jedynym atutem. Że mogę sobie zaufać także w innych kwestiach.
Produkty
Makijaż:
folia w płynie H&M Fluid Foil Eye Colour (Pop The Cork)
kompaktowy podkład matujący 8h (25 średni beż)
szminka Sleek Shimmer Glaze (Divine)
kajal no name — za każdym razem kupuję sobie inny, np. taki