Wywiad. 19.02.2017. Materiał dla Wysokich Obcasów. Tekst i zdjęcia: Monika Kucel, Paulina Puchalska

Halina Bogdańska

Nie wiem, czy na te moje zmarszczki cokolwiek pomoże, ale kremy wklepuję. Niech stracę! Poza tym otaczam się pogodnymi ludźmi, bo ostatniej prostej nie chcę spędzić na narzekaniu

Pani Halino, skończyła Pani 95 lat, poprosimy o przepis na tak dobrą formę.

Dobrze się odżywiać. Ja jem wszystko. Nie ma, że tego nie mogę, że tego nie chcę. I często, bo pięć razy dziennie, ale w małych ilościach. Wysypiać się –  i to w nocy, a nie w dzień. Moje koleżanki uprawiają poobiednie drzemki, które ja z kolei uważam za zbędne. Nie rozumiem ich i nie uznaję. Od tego się przecież tyje!
Nie sięgam też po suplementy, wolę jeść dużo owoców i warzyw. I, wbrew pozorom, najistotniejsza kwestia – otaczać się pogodnymi ludźmi. Bardzo nie lubię narzekactwa. Wiadomo, że jak się ma 95 lat to tu i tam skrzypi, ale gdy moje koleżanki za bardzo narzekają, to je rugam, że to już nasza ostatnia prosta i ja nie chcę spędzić jej na narzekaniu.

Ale starość na pewno jest bolesna. Nic dziwnego, że narzekają, skoro je boli.

Wszyscy mamy jakieś zmartwienia. Niektórym się wydaje, że inni prowadzą anielskie życie. A przecież każdy ma kłopoty, mniejsze lub większe, ale ma! Jak nie ze zdrowiem, to z mężem lub dziećmi, z finansami. Ważne, żeby mieć to na uwadze, gdy otwiera się buzię, żeby wylać potok żalu. Takim narzekaniem na pewno się problemów nie rozwiązuje, a tylko zatruwa innym życie. Wiecie, co Wam powiem? Metryka wcale nie świadczy o starości. Można sobie pomóc, żeby tę witalność jak najdłużej zachować.

Na przykład jak?

Nie trzeba myśleć o tej starości, zaprzątać sobie nią głowy. Gdybym siedziała i myślała w kółko o tym, ile mam lat, to bym się chyba zapłakała i wpadła w depresję. Wstaję, krzątam się, gotuję, piorę, zmywam, robię zakupy. Powtarzam za Ireną Kwiatkowską, że „żadnej pracy się nie boję”. Na zwolnionych obrotach, ale robię.

Poza tym nie zamykać się w domu, ale spotykać z ludźmi. Byle nie tymi stękającymi, co na wszystko mówią „nie”, którym wszystko się nie podoba, negatywnymi. Przecież zawsze można znaleźć coś pozytywnego i na tym się skupić. Uważam, że trzeba życie szanować, a te ostatnie dni to już w ogóle spędzać na przyjemnościach.

W takim razie czym sobie Pani uprzyjemnia życie?

Trochę dla duszy, trochę dla ciała. Co sobotę chodzę do opery. Ostatnio byliśmy w kilka osób na koncercie inaugurującym nowy sezon. Prowadzącą była Grażyna Torbicka i muszę przyznać, zrobiła na mnie bardzo dobre wrażenie. Naturalna, pogodna, miła.

Bywa też, że z przyjemnością wypalam papierosa, ale cienkiego i słabego. Czasem wieczorem, najlepiej w towarzystwie, albo przy grze w karty, lubię wysączyć kieliszek nalewki lub likieru. Bo wszystko jest dla ludzi.

A na jakie kobiety zwraca Pani uwagę na ulicy?

Uważam, że w tej chwili jest bardzo dużo ładnych i zadbanych kobiet. Możliwości są, prawda? Na pewno pomaga, gdy ma się na to finanse. Ale przy odrobinie dobrego gustu w dzisiejszych czasach można zdecydowanie „wykombinować” więcej, niż w latach mojej młodości.

Czy rozmawianie o kosmetykach przystoi?

A dlaczego nie? Dla mnie nie ma tematu, na który nie przystoi rozmawiać. Nawet na nieprzyzwoite można rozmawiać, byle w łagodniejszej, żartobliwej formie.

Jakie są zalety bycia w kobietą w Pani wieku?

Gdy byłam młodsza zdecydowanie bardziej się wszystkim przejmowałam. Zależało mi, żeby sprawy układały się tak, jak sobie założyłam. Starość pozwala mi złapać dystans. Powiedzieć: „trudno” i powtórzyć za przysłowiem „gdy się nie ma, co się lubi, to się lubi, co się ma”.
Zdarza się, że odzywają się jeszcze we mnie jakieś niespełnione marzenia, ale na ich realizację już za późno, już nie są aktualne. O nie, sama zaczynam stękać!

Właśnie, że nie! Nas bardzo ciekawi Pani punkt widzenia. Niewiele jest rozmów w prasie z osobami w starszym wieku, a nam też jest ciężej do nich dotrzeć.

Dlatego zgodziłam się na ten wywiad. Chociaż szczerze przyznam, że nie przepadam za słowem „stary”, wolę powiedzieć „wcześniej urodzony” (śmiech). Tych starych traktuje się jak zło konieczne. Tak było i tak jest. A szkoda, bo to bardzo krzywdzące i nieprawdziwe. Starszy człowiek ma doświadczenie, którym może się podzielić.

Lubi Pani o siebie dbać?

No pewnie! Wręcz do przesady. Chodzę po domu w biżuterii i w takim ubraniu, w którym nie wstydzę się pokazać ludziom. Przyszła do mnie kiedyś spontanicznie znajoma i speszona, stojąc jeszcze w drzwiach, pyta, czy dokądś wychodzę. A ja jej na to: „Nie, właśnie piorę. Skąd takie wrażenie?”. „Bo tak się odstrzeliłaś – naszyjnik, bransoletka, kolczyki – jakbyś gdzieś się wybierała”.
A ja zawsze tak wyglądam bez względu na to, czy ktoś ma przyjść czy nie. Robię to dla siebie, lubię być zadbana.

Skoro tak, niech nam Pani zdradzi, co przy sobie robi. Co nazwałaby Pani swoją rutyną pielęgnacyjną?

W kwestii pielęgnacji robię to, co konieczne, czyli tak naprawdę trzymam się zasad podstawowej higieny – mycie ciała i włosów – plus krem.

Ma Pani ulubiony?

Najbardziej lubię lekkie kremy na dzień. Tłuste na noc już mniej mi odpowiadają, ale ich również używam. Odkąd pamiętam zalecano sięgać po dwa różne mazidła, żeby rano twarz nawilżyć, a wieczorem odżywić. I nie rozcieram, a wklepuję. Całe życie tak robię. Co prawda nie wiem, czy na te moje zmarszczki cokolwiek pomoże, ale co tam, wklepuję. Wiele rzeczy robię z kilkudziesięcioletniego rozpędu. Niech stracę!
Aha, no i kupuję kremy krajowe, mam do nich zaufanie. Nie żadne zagraniczne, egzotyczne, a nasze. Moje ulubione to Perfecta na dzień i Nivea na noc. Córki poleciły mi do zmywania twarzy wodę micelarną. Gdy się pomaluję na jakieś wyjście, to rzeczywiście później łatwiej mi zmyć nią makijaż.
W moim wieku trzeba podchodzić do wszelkich zabiegów wokół urody ostrożnie, żeby nie wyglądać nienaturalnie. Nie wyjdę jednak z domu bez cienkiej kreski na dolnej powiece. Szminki też czasem użyję.

Jakie kolory Pani preferuje?

Latem koralowe, bo ładnie kontrastują z opalenizną. Zimą raczej chłodne odcienie wpadające w beż. I zawsze dopasowuję kolor szminki do paznokci. Nauczyłam się tego jeszcze od mojej mamy, chociaż ona zawsze, bez wyjątku, stawiała na krwistą czerwień. To był krzyk mody przed wojną!

Czy będąc młodszą stosowała Pani makijaż codziennie?

Były takie okresy, że zupełnie się nie malowałam. Na przykład podczas okupacji. Ale pamiętam, że był wtedy krem, który nazywał się „Śnieg tatrzański” i był krem Nivea – mama ich używała.

Miałam 18 lat, gdy wybuchła wojna. Byłam za młoda na makijaż. Zresztą chodziłam do takiego liceum, że nie daj Boże, gdyby się ktoś stawił na lekcję wymalowany. Nie było takiej wolności jak teraz.
Czasem obserwuję młodzież wychodzącą ze szkoły, dziewczyny mocno się malują. To bardzo postarza. Panie wyglądają młodziej od nich, a pewnie czasy liceum mają dawno za sobą. Proszę mi powiedzieć, dlaczego one tak robią? Przecież tylko tym sobie ujmują uroku, nie widać ich twarzy!

Sytuacja wywróciła się do góry nogami. Teraz dziewczyny im starsze, tym skromniej i oszczędniej się malują. Młodsze chcą makijażem dodać sobie lat i powagi.

No tak, to dobre wytłumaczenie. Ja jednak wolę naturalny wygląd, bez względu na wiek. Szczególnie jeśli buzia taka młoda i świeża, to naprawdę nie potrzebuje więcej – można delikatnie to i owo podkreślić, ale po co więcej? Te wszystkie mody na sztuczne rzęsy, na dorysowane brwi.  A Wy jesteście w ogóle pomalowane? Nie potrafię ocenić.

Paulinka: Ja mam pomalowane rzęsy.

Monika: Ja na co dzień raczej nie maluję, bo zawsze sobie tusz rozmazuję, ale dzisiaj chciałam wypróbować maskarę Pauliny. Mam też odrobinę korektora pod oczy.

Brwi ma Pani naturalne?

Monika: Tak, bardzo krzaczaste, prawda?

Myślałam, że może przyklejone! W takim razie w ogóle nie widać, że są Panie pomalowane. Dobrze się umalować to jest wielka sztuka. Trzeba to zrobić dyskretnie – tak, żeby użycie kosmetyków nie było widoczne, a jednak żeby coś przy tej twarzy się zadziało, poprawiło nam samopoczucie.

Taki niewidoczny makijaż ma teraz nawet fachową nazwę: „make up – no make up” . Czyli jest, a go nie widać. 

Naprawdę? To ja dokładnie taki makijaż lubię. Chociaż jeśli kroi się wyjście na większą imprezę, lepiej sprawdzi się mocniejszy makijaż. W przeciwnym razie wszelkie niedoskonałości wychodzą na wierzch. Sztuczne światło, zwłaszcza reflektorów, jest bezlitosne.

A zwraca Pani uwagę na zapachy?

Oczywiście! Mój koronny zapach to Chanel No 5. Dostaję go co jakiś czas od zięcia na imieniny. Jest bardzo drogi, taka przyjemność to koszt rzędu pięciuset złotych! Używam więc oszczędnie. Wkrótce wypadają moje urodziny, w związku z czym skrycie liczę, że znów dostanę flakonik na zapas (śmiech).
Moja mama też używała zawsze jednego zapachu. Nazywał się „Soir de Paris”.  Bardzo subtelny, zamknięty w granatowej buteleczce. Pamiętam go jakby to było dzisiaj. A tyle lat minęło! Mama używała go jeszcze przed wojną. Pryskałam się nim ukradkiem, kiedy tylko była okazja, ale prawda szybko wychodziła na jaw – czuć go było ode mnie na kilometr. Mama rzecz jasna się denerwowała, ale nie dlatego, że mi żałowała, tylko uważała, że to jeszcze za wcześnie.

Niech Pani coś jeszcze opowie o mamie.

Była wyjątkowo szykowną kobietą, miała klasę, której teraz ze świecą szukać. Trudno było mi dorównać jej w kwestii elegancji. Bardzo wysoko postawiła poprzeczkę. Pamiętam, że jeszcze przed wojną swoją garderobę kompletowała w Warszawie u braci Jabłkowskich. Przyjeżdżały pudła z kapeluszami, rękawiczkami, katalogami. Gdy ja wychodziłam za mąż w 1945 roku to nie było niczego i inne kwestie były ważne. Strój nie był wtedy dla mnie priorytetem. Schludny owszem, ale nie przesadnie elegancki. Mamusia miała czasem do mnie o to pretensje, na co ja jej odpowiadałam: „A daj mi spokój z tą elegancją”.

Sama ma Pani trzy córki, prawda?

Prawda. I ciągle mnie krytykują (śmiech).

Co mówią?

Zawsze coś nie tak. „Mamo, to nie tak, to trzeba inaczej” (śmiech).

A jaka Pani była w stosunku do nich, gdy były dziewczynami?

Bardzo wymagająca. Ojciec był dla nich bardziej wyrozumiały. Ja przedyskutowałam sprawę i na pewne rzeczy się nie godziłam. Jak zadecydowałam, to nie było odwrotu. A mąż zawsze jakąś furtkę chciał im zostawić otwartą. Nie raz z tego powodu wchodziliśmy w małżeński konflikt. Nie podobało mi się to, że podważa mój autorytet.
Ale prawda jest taka, że mam wspaniałe dzieci, nie mogę powiedzieć na nie nic złego. Są troskliwe, martwią się o mnie. Gdy coś mi dolega, bo cudów nie ma, coś mi tam raz na jakiś czas zaskrzypi, to mi pomagają.

Co Pani u nich podpatruje?

Patrzę, co kupują, jak się ubiorą, jak się umalują.

I co się pani ostatnio u nich spodobało?

Ostatnio to mi się właściwie nie podobało! Poszły na zakupy do Starego Browaru i wróciły wszystkie w bluzkach w paski. Już tyle mają tych bluzek w paski. I teraz znowu – jedna pasy czerwone, druga granatowe. „Przestańcie, kupcie sobie coś innego”, mówię im. Chociaż proszę bardzo, ja na spotkanie z Paniami też nałożyłam bluzkę w paski. Ale ta bluzka ma 15 lat.

Mówiła Pani, że podgląda ich fryzury. Komplementuje je Pani?

Gdy mi się podoba, to komplementuję, gdy mi się nie podoba, to mówię, co myślę. Jedna córka ma bardzo ładną fryzurę, a druga nie. Ale one moją też krytykują. Trudno.

Przecież ma Pani taką ładną fryzurę!

One chodzą do salonu na specjalne extra coś: pasemka, cuda, na strzyżenie, farbowanie, układanie. A mi wystarczy umyć głowę i zaczesać. Poza tym nie mam zdolności, żeby zrobić sobie jakąś fantazyjną fryzurę. Dbam tylko o to, żeby włosy były regularnie strzyżone i czyste.

Ma Pani swój ulubiony salon?

Od lat chodzę do tej samej fryzjerki, która dobrze mnie zna. Wie, że przychodzę tylko podciąć kosmyki, wysuszyć i już. Bez żadnego podkręcania i wydziwiania. Lubię krótkie włosy, optymalna długość to za ucho. Takie długie siwe raczej uroku by mi nie dodawały. Poza tym długie wymagałyby ode mnie większej pielęgnacji, a mnie się już nie chce. Córki wolą długie. Jedna ma taka fryzurę jak Pani (wskazuje na Paulinkę).

To jest ta córka z ładną fryzurą czy brzydką?

No mnie się nie podoba. Jak topielica. Pytacie, to szczerze odpowiadam.

Rozmawiała Pani z nimi o kosmetykach, gdy były młodsze?

Nie, dziewczynki się tym w ogóle nie interesowały. Nie używały perfum. Czasem się podmalowały, ale wszystkie stosowały makijaż w raczej rozsądnych ilościach. Gdy były już na studiach, to przyszła moda na sztuczne rzęsy i czasem przykleiły sobie na imprezę.
Ja o nich ciągle dziewczynki, dziewczynki, a to są już dorosłe kobiety! Ostatnio powiedziałam coś do jednej z nich wymagającym tonem, a ona mi na to: „Mamo, ja już jestem starszą panią, nie mam siły tego zrobić”. Wciąż nie dociera do mnie, że rzeczywiście najstarsza ma już prawie 70 lat. Ale teraz wiek się przesunął. Ludzie dłużej żyją i wolniej się starzeją.
Gdy moja babcia miała 60 lat, chodziła już w sukni pod szyję, chustce na głowie, z kamelią wpiętą w suknię, w żabocik. Taka typowa matrona. A teraz? Teraz 60-latki to są jeszcze młode dziewczyny! Zresztą nawet ja latem, gdy jest gorąco, nie przejmuję się, tylko zakładam bluzkę z wyciętym dekoltem. Może to nieprzyzwoicie w moim wieku, ale myślę sobie, a co tam, nikt przecież nie wie, ile mam lat.

Ustaliłyśmy już, że lubi Pani o siebie dbać. Czy jest coś jeszcze, co sprawia Pani wyjątkową przyjemność?

Lubię karty, to mój konik. Pasjanse, krzyżówki. Dobrze mi to wychodzi. Pomaga ćwiczyć pamięć, zmusza do myślenia. To ważne, żeby nie zardzewieć. Moje ciało czasem nie domaga, ale głowę mam w dobrej formie. I dużo czytam, muszę być na bieżąco.

Ale do kart trzeba towarzystwa. Umawia się Pani na partyjki z koleżankami?

O nie, z koleżankami na kawę. Do kart siadam z mężczyznami. Córki mają grono przyjaciół i kiedy się spotykamy, a ja ich wszystkich przecież znam od lat, to zawsze udaje się zebrać męską ekipę do brydża, albo remika.

Na koniec zadamy Pani jeszcze nasze flagowe pytanie. Co szpeci?

Szpeci stękanie, ale o tym już mówiłam. Taki człowiek psuje atmosferę, jak ma stękać, to już lepiej nic nie mówi. Bo w czym ja mu pomogę?


Na tej stronie korzystamy z cookies. Jeżeli nie wyrażasz zgody, zmień ustawienia przeglądarki.OK