Wywiad. 25.04.2017. Materiał dla Wysokich Obcasów. Tekst i zdjęcia: Monika Kucel, Paulina Puchalska

Candelaria Saenz Valiente

W zeszłym roku uświadomiłam sobie, że zaraz stuknie mi czterdziestka i jest szansa, że proces starzenia przyspieszy. Ale w sumie co z tego, że przybędzie mi trochę zmarszczek? Czy to rzeczywiście aż tak wpłynie na moją atrakcyjność?

Z Candelarią, malarką i piosenkarką argentyńskiego pochodzenia, a naszą serdeczną koleżanką, spotkałyśmy się zimą. Odwiedziłyśmy ją w warszawskim domu na Saskiej Kępie i — zaglądając do kosmetyczki i łazienki — przepytałyśmy pod kątem wywiadu dla Wysokich Obcasów.
U siebie rozmowę publikujemy kilka dni po premierze jej najnowszego teledysku do utworu „Dead Teens”.

Jak się masz w swoim ciele?

Bardzo dobrze, jest całkiem fajniusie. Nie wiem, jak to się dzieje, że utrzymuje się w tak dobrej kondycji, mimo że nie ćwiczę i nie robię praktycznie nic, co mogłoby wpłynąć korzystnie na jego formę. A do tego naprawdę rzadko choruję, co z kolei daje mi wewnętrze przeczucie, że będę żyła naprawdę długo.

Myślisz, że to kwestia genów?

Podejrzewam, że tak. Moja mama też całe życie była szczupła. Choć w pewnym momencie, nie wiadomo czemu, bardzo urosła jej pupa. W porównaniu do reszty ciała naprawdę wydaje się być ogromna. Ciekawe, czy mnie też to czeka. Póki co nie przejmuję się tym i jem za trzech. Mogłabym stanąć w szranki z grupą mężczyzn w konkursie o tytuł największego obżartucha i prawdopodobnie bym go wygrała (śmiech). Jednocześnie potrafię dość długo wytrzymać bez jedzenia, niezły paradoks, co? Także nie ma reguły. Czasem jem wszystko, na co mam ochotę, czasem zaniedbuję regularność posiłków, a moje ciało nadal wysyła mi sygnały, że wszystko z nim w porządku.

Mówisz, że będziesz żyła długo. Jaki jest twój stosunek do starzenia się?

Chyba dość naturalny. Mam 39 lat, w zeszłym roku uświadomiłam sobie, że zaraz faktycznie stuknie mi czterdziestka i jest szansa, że proces starzenia przyspieszy. Ta myśl wywołała we mnie lekką panikę i sporo wówczas o tym rozmyślałam. W końcu temat przemyślałam i przegadałam, i zeszło ze mnie ciśnienie. Bo w sumie co z tego, że przybędzie mi trochę zmarszczek? Czy to rzeczywiście aż tak wpłynie na moją atrakcyjność? Podobają mi się kobiety, po których widać upływający czas. Ze zmarszczkami czy bez — piękna kobieta pozostaje piękna.
Chociaż muszę przyznać, że dzielę zmarszczki na te fajne i na te do kitu. Te drugie powstają w wyniku, sama nie wiem czego… Strachu? Złości? Burmuszenia się? Skąpienia uśmiechu? Tak jakby twarz mówiła nagle: „Dość tych gierek, pokażę, kim naprawdę jesteś”. Zmarszczki dużo mówią o człowieku. Ich brak również (śmiech).

Ale takie bruzdy nosowo–wargowe, które powstają w wyniku częstego uśmiechania, też niestety sprawiają, że cała twarz zyskuje smutny, posępny wyraz.

Faktycznie. Ale mam na to sposób! Żadne skomplikowane drogie kremy ani skalpel. Zwykły plasterek! Nie ja pierwsza opatentowałam tę metodę. Istnieją już specjalistyczne plastry przeciwzmarszczkowe, które mają nawet nazwę, ale teraz sobie nie przypomnę. Nawet nie będę się wysilać, bo kosztują kilkadziesiąt dolarów, a niczym nie różnią się od tych, które można kupić za grosze w każdej aptece i kiosku. Po co przepłacać… Do rzeczy! Bierzecie ten zwykły plasterek, ucinacie mniej więcej tyle, żeby przykrył zmarszczkę, mocno naciągacie skórę i przyklejacie go w jej w miejsce. Dociskacie, jakbyście chciały tę zmarszczkę wyprasować. Dobrze w tym kilka dni pochodzić. W razie gdyby ktoś na was dziwnie spojrzał, zawsze możecie odburknąć, że macie pryszcza. Ważna jest regularność, żeby mięśnie mogły przyzwyczaić się do tego, że wyręcza je plasterek. Sprawdziłam i działa. Wyprasowałam sobie w ten sposób „groźną” zmarszczkę na czole.

Dzięki za poradę, sprawdzimy. Czy twoja mama doradzała tobie w kwestiach pielęgnacji? Podglądałaś ją podczas pielęgnacyjnych rytuałów?

Moja mama ma bzika na punkcie pielęgnacji urody. Niestety jednocześnie bardzo lubi się opalać. Ma wyjątkowo jasną karnację, więc przychodzi jej to z trudem. Całe szczęście, że teraz trochę przystopowała, ale w latach 80—tych wylegiwała się na słońcu tak długo, dopóki nie nabrała nawet nie złotego — bo w jej przypadku to niemożliwe — a beżowego koloru.

A ze wspomnianych rytuałów?

Ma jedną fiksację, której trzyma się przez całe życie. Nie myje twarzy wodą. Codziennie wieczorem usuwa wszelki brud zebrany w ciągu dnia przy pomocy nasączonych mleczkiem płatków kosmetycznych. Po dokładnym oczyszczaniu wklepuje krem. Nie jest to zwykłe smarowanie. Siedzi przed lustrem i uklepuje, a uklepywaniu nie ma końca.

Pamiętasz nazwę tego kremu?

Bardzo popularny w Argentynie Dermaglós albo Nivea. Zupełnie zwykły, lekki, wręcz płynny w konsystencji krem.
W każdym razie najważniejszy w tym całym procesie jest brak wody, bo woda wysusza skórę. Znacie to uczucie dyskomfortu, kiedy wychodzicie spod prysznica ze ściągniętą skórą twarzy? To właśnie przez wodę!

I jak Twoja mama wygląda?

Pewnie was to nie zdziwi, ale niesamowicie. Ma 66 lat, a dałybyście jej góra pięćdziesiąt.

Nie uważasz, że to znów kwestia genów? Sama w ogóle się nie starzejesz, coś musi być na rzeczy!

Pewnie tak, ale wydaje mi się, że po części zawdzięcza to swoim żelaznym zasadom i codziennej rutynie. Od lat używa wspomnianego kremu i tylko jego. Nie sięga po nic bardziej eleganckiego, kuszącego eleganckim opakowaniem. Ilekroć próbowała produktów z wyższej półki cenowej, kończyło się to fiaskiem i potulnie wracała do Dermaglósu.

Ty też go używasz?

Nie. Co gorsza — myję twarz wodą (śmiech). Jeśli chodzi o kremy, to używam kosmetyków Floritane, które dostaję czasem w prezencie od mojej sąsiadki Agnieszki i które na długo mi starczają. Są ekologiczne, niesamowicie pachną i mają świetne składy. Ten na przykład zawiera olej z moreli, a ten masło z mango! Jest bardzo tłusty i treściwy, najlepiej używać go zimą. Z trzech, które oglądacie, najbardziej lubię ten o formule maski nawilżającej. Poza tym trzymam przy łóżku białe opakowanie kremu Nivea i jak czuję, że moja skóra potrzebuje nawilżenia, to się nim smaruję. Reszta kosmetyków jest czysto przypadkowa. Ostatnio siostra Marcina zostawiła unas krem pod oczy, więc…

Więc skorzystałaś?

Tak! Niestety nie pamiętam, co to było i czy faktycznie cokolwiek na mojej skórze zdziałało. Wybaczcie.

A co robisz ze swoimi włosami? Masz ich mnóstwo!

To prawda, do tego są bardzo sztywne i grube. Przesuszyły się podczas karmienia piersią i takie już zostały. Prawie w ogóle się nie przetłuszczają, więc myję głowę tylko raz w tygodniu. Żeby się nie elektryzowały i za bardzo nie puszyły, bezpośrednio po osuszeniu ręcznikiem nakładam na nie czapkę. Siedzę tak kilka godzin, przez co moja fryzura nabiera dziwnych kształtów. Ale przynajmniej nie sterczy w różne strony! Dzień po myciu wygląda już całkiem nieźle. Dwa, trzy dni później moje włosy są w najlepszej formie. I to tyle.

Polecisz swoje ulubione produkty?

Korzystam z tego, co dostępne jest w drogeriach. Najczęściej wybieram szampony z oferty Aussie.

Kto to jest Mary Lou?

To moje artystyczne alter ego. Wymyśliłam ją sobie, żeby pomogła mi w promocji Candelarii jako artystki. Jestem nieśmiała, a do tego, jako astrologiczny Bliźniak, w jakiś nie do końca zrozumiały dla mnie sposób oddzielam się od swojego wyglądu.

Masz na myśli swój artystyczny, sceniczny wizerunek?

Właściwie wszystko, co składa się na mój wizerunek, jak wyglądam, jak się poruszam, jak jestem odbierana przez ludzi. To wewnętrzne rozdwojenie mogę zobrazować wspomnieniem z liceum. Wchodzę do szkolnej łazienki, w której jest mnóstwo luster i w ogóle nie rozpoznaję siebie w odbiciach. Spoglądam ze zdumieniem na każde i zastanawiam się: „Kim jest ta dziewczyna?”. Dopiero po kilku sekundach dociera do mnie, że to przecież ja. Nie postrzegam tego jako problem, bynajmniej. Problematyczne staje się to dopiero wtedy, kiedy muszę zdefiniować siebie jako produkt i spojrzeć na to, co robię, pod kątem marketingu. Nie potrafię tego robić. A Mary Lou tak. Jest pragmatyczną, konkretną osobą, potrafi mówić i pisać o Candelarii w sposób, w jaki ja sama nie byłabym w stanie.

Kiedy czujesz się najbardziej atrakcyjna? Ty jako Candelaria, nie Mary Lou i nie Pictorial Candi.

W dwóch sytuacjach: kiedy uprawiam seks i kiedy się odstrzelę.

Czyli co przy sobie zrobisz?

Na co dzień się nie maluję i chodzę w czym popadnie. Także fajny make up i przemyślany outfit dają mi poczucie, że wykonuję wokół siebie niecodziennie czynności. Niestety czar pryska, kiedy przychodzę odpicowana na imprezę, a nikt inny poza mną nie poświęcił tyle czasu na przygotowania (śmiech). Wtedy moje poczucie atrakcyjności momentalnie spada, odczuwam wręcz wstyd i mam ochotę zapaść się pod ziemię. Aha, i czuję się świetnie, kiedy włosy mi się ułożą!

To chyba nasz wspólny dziewczyński problem. Jak włosy źle, to cała reszta też źle. A jak dobrze, to już mało co trzeba przy sobie zrobić. Powiedz jeszcze, jakie dziewczyny przyciągają Twój wzrok na ulicy. Zdarza Ci się na kogoś zagapić?

Lubię ekstrawagancję, której na polskiej ulicy wciąż niewiele. Cieszę się na widok dziewczyn z kolorowymi włosami, na przykład różowymi. Wtedy faktycznie potrafię zawiesić się na dłuższą chwilę i patrzeć tak długo, aż ta osoba poczuje na sobie moje spojrzenie (śmiech).

I co wtedy robisz? Mówisz im, że ci się te włosy podobają?

W Polsce nie tak często, czuję jednak pewną barierę językową. Ale ogólnie — tak. Zawsze staram się komplementować na głos, nie tylko zachwycać się w głowie. Zwłaszcza, kiedy widzę olbrzymie, zjawiskowe afro.

Wiemy, że raz na jakiś czas wybierasz się do SPA.

Tak, ale nie chodzę na jakieś wymyślne zabiegi. Ostatnio wybrałam się do Uzdrowiska w Konstancinie. To piękne miejsce, z którego rozprzestrzenia się widok na las. Już sam fakt obcowania z naturą jest relaksujący. W środku są sauny i jacuzzi o różnych temperaturach wody. Gdyby jeszcze tylko sprzedawali na recepcji jednorazowe maseczki w płachtach, byłabym w siódmym niebie. Byłam też jakiś czas temu w koreańskim SPA w Los Angeles. Ciekawe doświadczenie. Nie tyle same zabiegi, ile obcowanie z tymi wszystkimi kobietami nago. Na początku czułam się trochę nieswojo, potem już tylko przyglądałam się ciałom tak bardzo różniącym się od siebie, jakbym patrzyła na odmienne gatunki zwierząt. Pani o figurze antylopy, kolejna z żyrafią szyją. Zupełnie jak podczas seansu National Geographic!

To powiedz w takim razie, jakie są różnice między dziewczynami w Polsce a w Argentynie?

Pierwszą rzeczą, która przychodzi mi do głowy jest otwartość i przyjazne nastawienie. W Argentynie każda dziewczyna chce się z tobą zaprzyjaźnić! Może to za duże słowo, ale na pewno wyjdzie z inicjatywą wobec nowo poznanej osoby, nie pozwoli jej czuć się jak intruz. Sam fakt, że jesteś jedną z nich, że jesteś dziewczyną, wystarczy, żeby serdecznie cię wyściskały i ucałowały. Polki tego nie robią. Są mniej śmiałe, wręcz nieufne w stosunku do obcych. Często się z tym konfrontuję, bo tutejsze dziewczyny się mnie obawiają, co wychodzi z nich podczas rozmów zakropionych nawet niewielką ilością alkoholu. Wchodzą wtedy na inny poziom szczerości i okazuje się, że odbierają mnie zupełnie inaczej, niż sobie wyobrażam. Może jestem dla nich zbyt ostentacyjna, wylewna? Nie wiem.

Na pewno jesteś dość barwną postacią, poniekąd onieśmielającą swoją otwartością i ekstrawagancją.

To jest niesamowite! Ja w ogóle tak o sobie nie myślę. Najchętniej wyściskałabym te wszystkie laski i zaprzyjaźniła się z nimi. Zawsze powtarzam: „Just give me a call”.


Na tej stronie korzystamy z cookies. Jeżeli nie wyrażasz zgody, zmień ustawienia przeglądarki.OK