Korzystacie Panie z usług profesjonalnych kosmetyczek?
Basia: Gdy byłam młodsza, lubiłam wybrać się na zabieg pielęgnacyjny, zwłaszcza że moja koleżanka Monika prowadziła salon kosmetyczny niedaleko mojego domu, przy ulicy Dąbrowskiego. Niestety nie prowadzi już go pod tym samym adresem, w związku z czym i ja coraz rzadziej z tych usług korzystam. Szkoda mi czasu na dojazd, a do nowych miejsc nie mam tak dużego zaufania, jakie miałam do niej. Za to raz w tygodniu serwuję sobie domowe SPA.
Czyli co Pani robi?
Basia: Napełniam wannę po brzegi wodą, jako że zdecydowanie preferuję kąpiele, broń Boże tusz. I leżę.
Jestem osobą łączącą epoki. Znam naturalne metody pielęgnacji, które były w powszechnym użyciu w czasach mojej młodości. Przy problemach skórnych warto wykąpać się w wodzie z krochmalem, a każda wysypka minie. Z kolei osobom z tłustą, zapychająca się cerą, zalecam przemywanie twarzy płatkami owsianymi zawiniętymi w gazę. Ważne, żeby były to płatki górskie, które są odpowiednio twarde, żeby porządnie zetrzeć martwy naskórek i oczyścić cerę.
Stosuje Pani takie naturalne metody w swojej pielęgnacji?
Basia: Osobiście wolę jednak niezdrową, pięknie pachnącą chemię (śmiech). Także na mojej półce znajdziecie raczej kupne produkty naszprycowane zaawansowanymi technologiami, chociaż wiem i wierzę, że te zdrowsze opcje, które przywołałam, mają moc.
Co jeszcze… Kąpiel w siemieniu lnianym — koniecznie w namoczonym, nie w ziarenkach.
A czy miała Pani okazję podpatrzeć u swojej mamy jakąś pielęgnacyjną sztuczkę, o której współczesne dziewczyny nie mają pojęcia?
Basia: Sztuczką mojej mamy był krem Nivea.
Zuza: Zdecydowanie krem Nivea, babcia nie używała niczego poza nim.
Basia: I szare mydło! To był jej flagowy zestaw. Zbawiennie wpływał na jej wygląd. Gdyby tu teraz z nami siedziała, od razu zwróciłybyście uwagę na jej skórę — w wieku osiemdziesięciu ośmiu lat wyglądała lepiej, niż ja teraz!
Zuza: Zaryzykowałabym stwierdzeniem, że niż my wszystkie. Żadnych przebarwień, żadnych plam. Oczywiście z racji wieku ciało miała już pomarszczone, ale lico? Gładkie i młodzieńczo wypukłe do samego końca.
Basia: Miała tylko jedną wadę. Uwielbiała słońce. Na szczęście, ono ją też uwielbiało. Przecież rzadko się zdarza, żeby ktoś, kto z taką częstotliwością wystawia buzię na jego działanie, nie miał potem zmarszczek. Ewenement! Czego akurat nie można powiedzieć o niektórych moich koleżankach, które z podobnym zaangażowaniem korzystają z kąpieli słonecznych. W naszym wieku od razu widać, która się na słońce wystawiała, a która nie. Wniosek jest jeden: unikać słońca.
Dlatego powtarzam Zuzce, żeby uważała, bo to, że Babcia miała z opalaniem taką, a nie inną relację i nie przypłaciła tego zdrowiem i urodą, nie jest gwarantem, że w jej przypadku zadzieje się tak samo.
Rozumiemy, że ty Zuza na słońce się wystawiasz?
Zuza: Zdecydowanie tak! I nie zdziwi was pewnie, że jestem przeciwna Mamy teorii. Jak mam mieć sto dziewięćdziesiąt lat i być super, kurwa, blada (śmiech) i mniej dzięki temu pomarszczona, to mam to gdzieś! Kilka zmarszczek więcej w tym wieku nie zrobi mi różnicy.
Basia: Proszę jej nie cytować słowo w słowo.
Zuza: Proszę cytować, proszę cytować. Wolę mieć 15% więcej zmarszczek i być wesołą staruszką, która sprawiała sobie w życiu przyjemność. Bo opalanie jest dla mnie przyjemnością, nawet solarium uwielbiam.
I korzystasz z niego przez cały rok?
Tylko zimą. Co dziesięć dni wybieram się do salonu i, w zależności od rodzaju lamp, wchodzę na pięć, góra dziesięć minut. Pod tymi mocniejszymi leżę krócej, pod tymi nieopalającymi, a odbudowującymi niedobory witaminy D3 — dłużej.
To może jednak masz coś po tej Babci?
Basia: Mentalność na pewno (śmiech), skóry nie.
Zuza: Skórę faktycznie mam inną. O wiele bardziej problematyczną. W wieku dwudziestu jeden lat wyszły mi na skórze suche plamy. Nachodziłam się wówczas po lekarzach, każdy stawiał inną diagnozę. Ostatecznie najkorzystniej zadział wspomniany przez Mamę krochmal.
Zresztą do dzisiaj zażywam profilaktycznie krochmalowych kąpieli, bo nic tak wspaniale nie wygładza skóry. Po takiej kąpieli ciało jest jedwabiście gładkie.
Jak się za to zabrać?
Zuza: Nie podam wam dokładnych proporcji, bo przygotowuję krochmal na oko, ze skrobi ziemniaczanej i wody. W rondelku rozrabiam oba składniki na tak zwanego gluta, delikatnie studzę, i albo obkładam nim całe ciało, jak maską, albo dolewam do wanny wypełnionej wodą i moczę się w takiej zawiesinie dwadzieścia, trzydzieści minut.
Jest to nieco pracochłonny proces, nie wyciskamy gotowego mazidła z tubki. Ale skóra się wam za to odwdzięczy. Zwłaszcza, że dostaje się jej od warszawskiej twardej wody.
Do jakich jeszcze metod przekazanych przez Mamę się stosujesz?
Wspomniane płatki owsiane nie sprawdziły się u mnie, bo mam za suchą skórę. Za to peeling z kawy to już jest coś… Kawa nie tylko złuszcza, ale też wspaniale natłuszcza.
Basia: No właśnie! To było dla mnie duże zdziwienie.
Zuza: Zmielona kawa daje taki sam efekt, o ile nie lepszy, co kupne peelingi z olejkami eterycznymi. Sama w sobie jest na tyle tłusta, że nie potrzebuje dodatków.
Uwielbiam też kąpiele w solach, to taka namiastka nadmorskiego urlopu.
W jakichś konkretnych? Masz ulubione?
Różnie. Zależy, co mam pod ręką. Najbardziej lubię tę Bocheńską. Staram się mieć kilka opakowań w zapasie, bo wcale nie jest tak łatwo ją dostać. Żeby działała lecznico, potrzeba kilku opakowań na jedną wannę. Dlatego stosuję ją raczej zapobiegawczo niż uzdrawiająco, wsypując do wanny jedno, góra dwa opakowania.
Basia: Kiedy Zuza była mała, dolewałam jej jeszcze do takiej kąpieli jodyny. Chociaż z czasem pojawiły się różne teorie na ten temat, więc zaprzestałam. Za to sól została z nami do dzisiaj.
Twoja Mama wspomniała, że kocha „chemię”. Czy masz swoje hity wśród „konwencjonalnych” kosmetyków?
Zuza: Oczywiście. Jak pewnie większość kobiet, które żyją na świecie kilkadziesiąt lat, przetestowałam większość marek dostępnych na naszym rynku.
Basia: No Ty to na pewno, bo lubisz eksperymentować, odkrywać. Ja jestem zdecydowanie bardziej zachowawcza.
Zuza: Kosmetyczną eksplorację ułatwił mi epizod z czasów studenckich — praca w drogerii na lotnisku. Zanim dostałam pierwszą wypłatę, zdążyłam wydać jej połowę a konto na kosmetyki, które na co dzień polecałam klientom. Przez tych kilka lat wklepałam w siebie prawie cały asortyment (śmiech). I wiecie co? ¾ tych produktów, mimo że większość z nich to wysoka półka, okazywała się… średnia. Sporo z nich mnie uczulało.
Z wiekiem doszłam do wniosku, że dobre jest to, co nie robi mi krzywdy. Nie musi działać cudów, odejmować dziesięciu lat, niwelować wszystkich przebarwień. Wystarczy, że nie generuje kolejnych podrażnień, nie zapycha.
Czy w takim razie udało Ci się zebrać zestaw, który odpowiada Twojej skórze i którego trzymasz się w codziennej pielęgnacji?
Zuza: Tak, mam kilka swoich ulubionych pozycji, większość z nich to produkty naszej rodzimej marki Tołpa. Żele micelarne do twarzy, krem do rąk, balsam do ciała, i tak dalej, i tak dalej. Mogłabym spokojnie pociągnąć dalej tę rozmowę jako sponsorowaną i byłabym w tym bardzo wiarygodna (śmiech). A tak poważnie to po prostu doceniam ich za świetne składy, cenę, wydajność i dostępność. I za działanie. Chyba nie jestem w tym szczególnie oryginalna, myślę, że dużo dziewczyn i kobiet w Polsce upodobało sobie tę markę.
Za to mój ulubiony krem do twarzy, a przetestowałam ich wiele — od marek aptecznych, zielarskich, po drogeryjne — śmiało mogę polecić Kiehl’s Skin Rescuer Stress—Minimazing Daily Hydrator.
A w codziennym makijażu? Też trzymasz się kurczowo konkretnych kosmetyków?
Zuza: Kurczowo, i to dosłownie, trzymam się różu. Gdybym miała wyrzucić z kosmetyczki całą kolorówkę i zostawić tylko jeden produkt, bez zawahania zostawiłabym właśnie róż. Nawet podczas plażowania muszę sypnąć sobie odrobinę na poliki, to moje absolutne uzależnienie.
Basia: Różowy, śliczny, zdrowy rumieniec. Tak, to bez dwóch zdań Zuzka.
Zuza: Moi znajomi od lat się ze mnie podśmiewują: „Burak idzie, to wiadomo, że Strzałkowska. Można poznać na kilometr” (śmiech). I faktycznie tak jest. Nie poznaję już siebie bez różu, to mój znak rozpoznawczy. Tak, jak inne kobiety mogą nie wyjść z domu bez pomalowanych oczu, tak ja bez różanych polików. Nawet ze śmieciami bym nie wyszła saute! Nie dlatego, że nie podobam się sobie naturalna — od lat nie używam podkładu, nie muszę malować ust, oczu też nie. Ale róż to róż…i już.
Masz swój ulubiony?
Zuza: Nie jeden, a kilka. W kamieniu, prasowane, w kremie. Te ostatnie zabieram ze sobą na plażę, bo nie wypłukują się, zostają na skórze bez względu na czynniki zewnętrzne jak wiatr czy woda.
Wszystkie jednak łączy podobna kolorystyka — są bardzo intensywne, dobrze napigmentowane. Nie interesuje mnie delikatny, pudrowy efekt, musi być konkret.
A Pani?
Basia: A ja? U mnie jedyny mus to pomadka. Często nakładam jej odrobinę również na policzki, więc podobnie jak Zuzka lubię rumieniec, ale zdecydowanie bardziej subtelny.
Mogę mieć niepomalowane oczy, fluidami też się nie smaruję, ale pomadkę zawsze trzymam w torebce. Mam nawet w tym swoją ideę, którą sprzedaję wszystkim koleżankom.
Jaką?
Basia: Nie ma co się oszukiwać, proces starzenia dotyka każdego z nas i pewne zmiany w ciele są nieuniknione. Co innego, jeśli się obstrzykujesz gdzieniegdzie, ale załóżmy, że jednak tego nie robisz i wargi ci się z roku na rok coraz bardziej zaciskają. A im są węższe, tym smutniej wyglądają. Więc czym lepiej je rozweselić i wypełnić jak nie szminką? Dlatego bez szminki mnie nie ma!
I jakie kolory Pani lubi?
Różnorakie, bez większych szaleństw. Na dzień bardziej stonowane, jak moja ulubiona cielista Chanel 68, którą dostałam od ukochanej córki.
W pogotowiu muszę mieć też chociaż jedną czerwień. Odcień? Może być czerwień hiszpańska, może być karmin, noszę wieczorami.
Zuza: Wtrącę tylko, że ile bym szminek nie próbowała, tak ostatecznie zawsze wracam z podkulonym ogonem do Chanelek. Na innych kosmetykach mogę przyoszczędzić, w twarz wklepię Ziaję, w ciało Tołpę, ale do ust sprawdza się tylko Chanel. O ile sytuacja finansowa mi na to pozwoli, to nie zamierzam ich zmieniać. Są po prostu nie do zdarcia. Trwałe, wyraziste, łatwe w użyciu. I jako jedyne nie wchodzą w zmarszczki wokół ust, które są wspólną cechą moją i Mamy.
Basia: To prawda, żadną inną szminką nie malowało mi się ust z taką łatwością i żadna się tak długo na nich nie utrzymywała.
Monika: Niesamowite jest to, że obie w taki sam sposób ścieracie pomadkę. Widzicie? Delikatnie pod ukosem. Moja siostra kończy zawsze z płaską, ja maluję się tak, że zostaje stożek, trochę podobny do waszych, ale jednak bardziej wypukły.
Basia: Faktycznie, nigdy nie zwróciłam na to uwagi… Czyli Wy też lubicie szminki? Bo mi u młodych dziewczyn bardzo podobają się błyszczyki, chociaż sama nigdy się do tego nie dostosowałam.
Paulina: Ja sięgam tylko po szminki, czasem wysmaruję się kredką, ale błyszczkiem nigdy. Nie lubię tego towarzyszącego od początku poczucia lepkości.
Monika: Ja też uznaję wyłącznie szminki. Do tego stopnia, że zdarza mi się malować usta, nawet gdy nie wychodzę z domu, dla własnego lepszego samopoczucia.
Basia: Widzicie, a jeszcze dziesięć lat temu na salonach królowały jasne, cieliste wręcz błyszczyki. Wymarzonym efektem był brak widocznie zarysowanych ust. Wtedy to byśmy się, starsze panie, odnalazły!
Pamięta Pani jakieś mody makijażowe, które przewinęły się przez okres Pani młodości?
Basia: Pewnie, całe mnóstwo! W latach sześćdziesiątych górowały właśnie takie blade usta. Tylko że do tych ust dochodziły jeszcze bardzo mocno podkreślone oczy à la Twiggy. Czerwień była źle widziana, i wtedy, i później. Uważana, nie wiedzieć czemu, za niestosowną. Na chwilę pojawiła się w latach osiemdziesiątych, ale potem, w dziewięćdziesiątych, znowu ustąpiła miejsca wszelakim różom, landrynom, fioletom czy brązom.
Makijaż za nami, więc żebyśmy miały pełen obraz, potrzebujemy jeszcze kilka słów o Pani pielęgnacji.
Basia: Z pewnością lubię kosmetyki Tołpy, którą podsunęła mi właśnie Zuza.
Czyli polecacie sobie kosmetyki?
Basia: Absolutnie. Ale wracając do Tołpy, na co dzień najbardziej przekonują mnie ich ceny. W ogóle używam raczej kosmetyków z tak zwanej średniej półki. Takich, na które mnie stać i które kupuję, nie mając później wyrzutów sumienia. Niemniej muszę przyznać, że bardzo, ale to bardzo cieszą mnie ekskluzywne prezenty (śmiech).
Chociaż pamiętam nieprzyjemności, których doświadczyłam wskutek używania serum bardzo kosztownej ekskluzywnej marki, którym mnie obdarowano. Tak bardzo mnie uczuliło, że wylądowałam u dermatologa.
Zuza: Może przyznasz się przy okazji, że negujesz diagnozy lekarzy?
Basia: Nie neguję! Dobrze, może trochę… Ale tylko w stosunku do siebie. Ostatecznie wyprowadziłam tę reakcję alergiczną krochmalem i siemieniem lnianym. A Tołpa, choć może elegancją i szykiem opakowań nie dorównuje luksusowym markom, przynajmniej nie uczula i jest bezpieczna.
Zuza: Nasza przygoda z Tołpą zaczęła się na dobrą sprawę bardzo dawno temu i jak teraz o tym myślę, to nie Ty, Barbaro, podejrzałaś ją u mnie, a ja podkradałam ją Tobie.
Basia: Naprawdę?! (Chwila zastanowienia) Racja… Ale wtedy Tołpa znany był z produktów medycznych, wręcz leczniczych, dostępnych w aptece. Pamiętam, że opatentował ekstrakt z torfu. Ich pierwsze linie były głównie na bazie właśnie torfu i borowinowy.
Zuza: Borowina, dokładnie! I tę borowinę kupowało się w słoikach na małych stoiskach rozproszonych gdzieś po galeriach handlowych.
Basia: A teraz to już jest prężnie działająca marka, kto by pomyślał. Chociaż wcale mnie to nie dziwi, niektóre produkty to prawdziwe perły, należałoby chwalić się nimi na całym świecie. O, na przykład to serum do paznokci i skórek, które dostałam na święta — rewelacja! Ale już koniec z tą Tołpą, żeby nie było, że nic innego nie używamy. Bo przecież używamy, co nie, Zuzka?
Zuza: Używamy, używamy, opowiadaj o tych wszystkich Lancôme’ach i Diorach, na które odkładam dla Ciebie z trzech pensji (śmiech), a potem warczysz pod nosem, że wcale Ci nie odpowiada.
Basia: Ale co ja poradzę, skoro tak jest! Krem na dzień Lancôme — średni. Ten sprzed piętnastu lat był o niebo lepszy.
Zuza: Sprzed piętnastu lat… Teraz to wymyśliłaś dopiero! Bo z Barbarą tak właśnie jest, że sobie ubzdura coś prehistorycznego i nie odpuszcza, mimo że produkt już dawno niedostępny.
Basia: E tam, bzdury gadasz. No powąchajcie ten regenerujący na noc, Lancôme Multi Lift, pięknie pachnie, prawda? Całe szczęście, że nie jak apteka.
Chyba nie przepada Pani za ziołowymi zapachami.
Okropieństwo. W mój gust trafia tylko dobra, czysta chemia. Chemia albo perfumiarskie klasyki, jak na przykład Shalimar od Guerlain.
Używa Pani od lat tych samych perfum?
Przywiązuję się na kilka lat. Potem zmieniam i do ulubionych powracam. Ulubiony zapach lubię stosować w komplecie z balsamem do ciała. Dzięki temu dłużej pozostaje na skórze, pachnie dyskretniej lecz trwalej.
Zuza: Boże, Baśka, jak Ty się przygotowałaś! Jestem zazdrosna, muszę wyciągnąć wszystkie swoje kosmetyki z pudeł.
Basia: No już daj spokój, nie chwal się, teraz moja kolej. O czym mówiłam? Aha, kosmetyki luksusowe! Najdroższym kremem, jakiego używałam, był Dior ze złotem. Owszem, bardzo dobry, ale jednak mam świadomość, że połowa jego ceny to opakowanie i marka.
Zuza: Dlatego właśnie Barbara od jakiegoś czasu dostaje Tołpę, bo efekty podobne, a cena o jedno zero mniej (śmiech).
Pani Barbaro, Pani się pięknie starzeje. Nic nie opada, tylko się zasusza. Zmarszczki są, owszem, ale udało się Pani zachować młodzieńczy owal twarzy. To na pewno nie jest zasługa samych kremów, ani Tołpy, ani Diora, ani Guerlaina.
Usłyszałam kiedyś od zaprzyjaźnionej kosmetyczki: „Basia, Ty masz tonus mięśniowy bardzo dobry. Co prawda będą Ci się robiły zmarszczki, bo skóra cieniutka, ale kształt niewiele się zmieni”. A do swoich pracownic, bo była szefową: „Broń Cię Panie Boże nie dotykajcie Basi żadnymi peelingami!”.
Także ten owal twarzy to raczej, moje drogie, zawdzięczam genom. Ale też trzymam się tej rady i nie wykonuję żadnych inwazyjnych zabiegów. Lubię swoje dobre zmarszczki, przyjmuję je z wdzięcznością. To chyba tyle.
Co Pani przyniosła dojrzałość?
Luz. Mam go w sobie teraz znacznie więcej. Chociaż już za młodu niespecjalnie przejmowałam się opinią innych. Zawsze sama sobie byłam miernikiem i nie dawałam się zniechęcić, jeśli byłam przekonana, że to, co robię, jest słuszne. Teraz częściej odpuszczam. I sobie, i innym. Wzrósł też we mnie poziom empatii i zrozumienia.
To kiedy się Pani czuje najbardziej atrakcyjna?
Basia: Wieczorem, w dobrym oświetleniu (śmiech). Tajemnicą dobrego wyglądu jest właściwe światło i nikt mnie nie przekona, że jest inaczej, koniec kropka.
Mówicie sobie komplementy?
Basia: Z rzadka. Jestem zwolenniczką zimnego chowu, nie chwalimy się ponad miarę. Co oczywiście nie oznacza, że nie odnosimy się do siebie z życzliwością.
A czy w jakiś sposób wspierała Pani Zuzę, kiedy ta była w wieku nastoletnim? Dodawała otuchy, wzmacniała dobrym słowem?
Basia: Czy wzmacniałam? Muszę się zastanowić…
Zuza: Mhm, wzmacniała — targając za grzywkę!
(Obie dziewczyny wpadają w śmiech).
Powtarzacie „zimny chów, zimny chów”, a chyba macie całkiem fajną, zdystansowaną relację.
Basia: Trochę przerysowujemy naszą relację w słowach. Reguły zawsze musiały być jasno określone, a granice wyraźnie zarysowane, ale nigdy nie brakowało w tym wszystkim miejsca na okazywanie sobie uczuć.
Zuza: Ja od zawsze czułam, że między nami jest przede wszystkim relacja partnerska. Że są zasady, których obie strony przestrzegają, ale że jest pomiędzy tym swoboda i zrozumienie. Raz tylko usłyszałam od ojca, że „dzieci i ryby głosu nie mają”… Poza tym jednym incydentem nie pamiętam cackania się ze mną, jak to powszechnie robi się z małym dzieckiem. Nawet wtedy, kiedy sama nim byłam.
Jak jeszcze wspominasz okres dzieciństwa?
Myślę, że podwalinami naszej zażyłości była przede wszystkim ilość spędzanego razem czasu. Im jesteśmy starsze, tym częściej musimy od siebie odpoczywać (śmiech), jednak będąc dzieckiem bardzo doceniałam to, że Mama nie pracuje i do szóstego roku życia miałam ją tylko dla siebie. Rysowałyśmy, biegałyśmy po mokotowskich chaszczach, Baśka opalała się topless, do dziś zresztą mam przed oczami konkretny obraz — siedzimy nad stawami w Królikarni, Mama czyta, a ja biegnę do niej na złamanie karku z żabą w garści.
Z perspektywy czasu wiem, że ta sielanka — bo właśnie tak zdefiniowałabym swoje dzieciństwo — to najlepszy start w dalsze życie, jaki tylko mogłam otrzymać. Tej sześcioletniej Zuzanki nawet na moment nie opuszczało poczucie akceptacji ze strony rodziców.
A jak to wyglądało z drugiej strony, Pani Barbaro. Wspomina Pani jakieś trudy macierzyństwa? Sytuacje, które okazały się przytłaczające?
Nie byliśmy otoczeni babciami czy dziadkami, którzy by nas czasem odciążyli. Bywało trudno. Natomiast Zuzka nie sprawiała żadnych większych problemów, nawet będąc bardzo małym dzieckiem. Choć z drugiej strony od samego początku nie pozwoliliśmy jej na jakiekolwiek rozkapryszenie, to ułożenie nie wzięło się znikąd.
Ciężko o uniwersalną radę dla rodziców, która nie byłaby opresyjna. Gdyby jednak miała Pani jakkolwiek przybliżyć sekret Waszej relacji, co by to było?
Szacunek do dziecka i nie rozdrabnianie się wyłącznie dlatego, że jest rozkoszne. No jest, ale czy nie rozsądniej okazać mu, że ma w nas oparcie, że naprawdę je rozumiemy albo że chociaż się staramy? Że może do nas przyjść i porozmawiać jak partner z partnerem, że traktujemy je jako równego sobie? Więc jeśli mogę sobie na radę pozwolić, to powiem krótko: dziecko to też człowiek.