Wywiad. 10.12.2017. Materiał dla Wysokich Obcasów. Tekst i zdjęcia: Monika Kucel i Paulina Puchalska

Anna Królikiewicz

Bardzo by mnie martwiło, gdyby na poczucie atrakcyjności składało się to, czy mam na sobie makijaż. Nie jestem zredukowana do wizerunku. Uwalniający był dla mnie moment, w którym odkryłam, że mogę wychodzić do ludzi w wersji sauté i nadal jest mi ze sobą dobrze

Anna Królikiewicz — postać absolutna, o, takie odnosimy wrażenie, lwim sercu, bezkompromisowa, silna, ogromnie inspirująca. Bardzo chciałabyśmy, żeby ten wywiad dotarł do dziewczyn starszych niż my i nasze koleżanki. Podsuńcie go mamom, ciociom, siostrom, pada tu tyle dobrych, ciepłych i ważnych słów, w końcu z perspektywy dojrzałej kobiety, która swoje w życiu przeszła.
Dzięki, Aniu, za całą mądrość, którą nas tak szczodrze obdarowałaś, dzięki za spotkanie. To była prawdziwa przyjemność i zaszczyt, który przerodził się w jedną z najważniejszych dla nas rozmów.

Czym Ty nas tu raczysz?

To congee — według medycyny chińskiej danie świetnie odżywiające organizm. Jest prostym, czystym, pierwotnym w smaku kleikiem z ryżu, tak zwaną wodą ryżową. To bardzo lekkostrawne danie, nie zabiera energii, a harmonizuje trawienie, bo pozwala ci rozgrzać piec metabolizmu na cały dzień. Nie bez powodu mnisi, pustelnicy, biegaczki jedzą pół miski takiego ryżu dziennie z odrobiną warzyw, świeżych ziół, orzechów.

Czyli przyjmujesz nas bardzo naturalnym jedzeniem. Czy to się przekłada na Twój sposób pielęgnacji?

Tak, widzę to w całości, kompleksowo: jedzenie pielęgnuje, bywa, że leczy. W tych kwestiach ciągle się uczę, ale też bardzo ufam swojemu ciału: jeśli coś lubię, mam na coś nagły apetyt, to znaczy, że mi służy. Nie używam suplementów, nie jadam potraw wysoko przetworzonych, unikam konserwantów i od kiedy mieszkam sama, codziennie gotuję świeżo i skromnie, jak gotowało się w domu rodzinnym: prawie bez soli i cukru, chudo. Nie przepadam jednocześnie za frazesem: „Jesteś tym, co jesz”. Wolę myśleć, że jestem tym, co przyswajam. Jeżeli czegoś nie przyswajasz, to Ci to nie służy, choćby obiektywnie nie wiadomo jak było zdrowe. A na pielęgnację przekłada się żywienie tak, że gdy mam gorszy kolor cery, skórę rąk lub gorsze włosy, to jest to dla mnie sygnał, że zaniedbałam coś w pokarmie. Widać to u mnie natychmiast. A może ja już po prostu dobrze siebie znam. W końcu jestem na swój temat doświadczonym, prawie 50-letnim ekspertem!

I uciekasz wtedy do kosmetycznych czy pokarmowych remediów?

Jeśli słabe są na przykład włosy, to jem więcej jajek bogatych w biotynę i zaparzam sobie napar z pokrzywy.

Dlaczego akurat jajka?

To ściśle powiązane ze wspomnieniami i z moim okresem dorastania, który przypadł na kryzys w Polsce i stan wojenny, kiedy sklepowe półki z kosmetykami, jak zresztą wszystkie półki, stały puste. Można było kupić chyba jeden rodzaj szamponu i jeden dezodorant miętowy — do dzisiaj nie znoszę tego zapachu. Żeby uporać się z kręconymi, suchymi, długimi włosami, Mama nakładała mi na głowę maseczkę jajeczną.

Przygotowywała ją sama?

Tak. W każdą sobotę mieszała jajko z olejem rycynowym, po czym obkładała mi tą obrzydliwą, śmierdzącą papką włosy, głowę owijała folią i zakładała turban z ręcznika. Doskonale pamiętam towarzyszący temu wszystkiemu mój nastoletni foch. Dzisiaj robię właściwie to samo, tylko od środka — zjadam jajka i popijam napary. Litrami.

Powiedziałaś, że „ufasz swojemu ciału”.

W szpitalu, połamana po wypadku, usłyszałam komentarz lekarza, że raczej wkręcą mi śruby, bo w moim wieku już się dobrze nie zrosnę. „W moim wieku?!” — pomyślałam sobie — „Jeszcze zobaczycie”. Po czterech tygodniach wróciłam do niego pokazać się w pełni sił.
Wierzę w moje ciało. Wierzę, że jeśli ono sobie z tyloma rzeczami daje radę, to przełoży sektor mocy tam, gdzie on jest akurat potrzebny, gdzie jest deficyt i wszystko się powiedzie. Wierzę głęboko, że mamy więcej pokładów witalnych i inteligencji w ciele, niż nam się wydaje — przy czym mówię tu o sobie, o korzystaniu z zasobów, które mam nadzieję posiadam, które uzupełniam, kontroluję wyniki cholesterolu, cukru, hormonów. Nie oceniam i nie komentuję – cudzych nieszczęść, przypadków. Tylko swój własny.
Lubię być ze sobą w kontakcie. Ze sobą jako spójną całością, sercem, myślami, fizycznością – wstać rano, przejrzeć się w lustrze myjąc zęby, zastanowić: „Co słychać, Królikiewicz? O co chodzi? Dlaczego oczy spuchły?”. A jak oczy spuchły to znaczy, że wieczorem była musztarda — nie mogę jeść drożdży. Głowa czasem o tym zapomina, albo nie chce pamiętać, nie jest tępa, więc próbuje spekulować, omijać, oszukać, za to ciało nie ściemnia mi nigdy.

Zawsze odbierałaś sygnały, które Ci wysyła?

Nie, ta świadomość i poczucie, że mogę z niej korzystać, przyszła z wiekiem. Wspominam z rozrzewnieniem czas między 23 a 30 rokiem życia, kiedy życie towarzyskie i artystyczne było bujne, balowałam od środy do soboty, i w sobotę wyglądałam najlepiej. Mnogość randek, wernisaży, burz życia uczuciowego, wypitego wina, nieprzespanych nocy, praca nad doktoratem — żaden z tych bodźców nie niszczył mi portretu, że tak się wyrażę. W tym czasie wyglądasz dobrze, żeby nie wiem co, regenerujesz się błyskawicznie.
I nagle po trzydziestce przychodzi moment, kiedy przeszkadza ci, że znajomi tyle palą w twoim towarzystwie (sama nie paliłam nigdy ). Denerwuje upał, który wcześniej uwielbiałaś. Imprezy w tamtej skali jakoś męczą, skutki są przewidywalne, więc nudne i nie zawsze warte przyczyn.
Być może ciało, gdy tak intensywnie żyje, w pewnym momencie osiąga limit? Nie wiem. A może właśnie staje się silniejsze, coś się krystalizuje, mądrzeje, konkretyzuje. Sporo doświadczyło, właściwie nawet bardzo dużo, może sobie darować, odpuścić. Bywa, że stanowczym głosem mówi: „Hamuj. Napij się wody, prześpij 8 godzin”. Chociaż nie, akurat sen zawsze był dla mnie ważny. Muszę dużo spać, dlatego błagałam was o spotkanie po dwunastej. Jeśli nie jestem wyspana, to o żadnej urodzie nie ma co gadać.

Można powiedzieć, że sen to Twój Power Beauty Item.

Ja wiem, że to niemodnie brzmi, ale tak, sen. W momentach intensywnej pracy lub wzmożonego stresu śpię po dwanaście godzin. Jestem dzięki temu spokojna, skupiona, intelektualnie wyprostowana, uzbrojona. Do tego dodałabym jeszcze porządnie przefiltrowane nerki. Piję ogromne ilości wody, potrzebuję czuć i wiedzieć, że pozbywam się toksyn z organizmu.

Czy Twoja pielęgnacja zmienia się względem pory roku?

Bez względu na pory roku mocno nawilżam twarz, i muszę zrobić piling, bez niego czuję się nieumyta, to jedyne, co stale robię. W większości kosmetyków dedykowanym kobietom w moim wieku są kwasy owocowe, hialuronowy albo retinol — wszystko to, na co reaguję alergicznie od dwóch lat. Pozostają mi wobec tego kosmetyki dla niemowląt lub poczciwy krem Nivea (śmiech). To bardzo uwalniające, mieć mały wybór, mi to odpowiada, nie zawraca głowy. Pieniądze które, gdybym miała i zdecydowała się przeznaczyć na mezoterapię, mogę spożytkować inaczej. Zimą nakładam po prostu grubszą warstwę aptecznego Emolium, nocą traktuję go jako maseczkę. Latem sięgam po Oilatum i Cetaphil — mają lżejszą konsystencję i nie pachną, a to dla mnie szalenie istotne.

Dlaczego?

Jestem zapachowcem. Nie użyję absolutnie niczego, co ma zapach, który nie trafia w mój gust. Wolę, żeby nie pachniało wcale.

Wchodząc do twojego mieszkania, nie sposób nie wyczuć w powietrzu ambry. Jakie są Twoje klimaty zapachowe?

Uwielbiam ambrę, kadzidło i zapach hammamu. Ambra to główny składnik perfum, których używam od prawie 30 lat, Ysatis od Givenchy. Szyprowo-kwiatowe, z mocnym spodem — wspomnianą ambrą, paczulą, rumem i cywetem. Czuję się po nim czysta, zupełnie jakbym właśnie umyła się tradycyjnym angielskim mydłem. Niestety ten zapach przeszedł jakiś czas temu reformulację. Jest teraz dla mnie kompletnie nie do przyjęcia. Niby małe zmiany proporcji składników, ale akcenty nie leżą już tam, gdzie lubię, wobec czego sprowadzam wersję vintage z francuskiego lub niemieckiego eBay’a. Nauczyłam się dawno, że kiedy z jakiejś okazji chcę pachnieć szerzej przy każdym ruchu, używam linii kąpielowej, nie samych perfum. Kiedyś zapomniałam spakować flakon w podróż, przez 7 dni czułam się nieswojo, wiecie… nieswojo, jakbym chodziła nieubrana. Tak brakowało mi własnego zapachu.
W czasach, kiedy mi się naprawdę nie przelewało i był mniejszy wybór perfum, używałam zawsze czystego olejku z paczuli. Smarowałam nim nie tylko siebie, ale też fugi w łazience. Za każdym razem, gdy się bierze prysznic lub paruje kąpiel, woń, pod wpływem pary, wypełnia całe wnętrze.
Nie znoszę za to w perfumach wanilii i wszelkich zapachów typu gourmand. Dużo czasu spędzam w kuchni, bo z niej wychodzą i moje obiekty i moje posiłki i to skojarzenie leży zbyt blisko. Oczywiście gdy ktoś wyjątkowo uroczy pachnie wanilią, aż tak bardzo mi to nie przeszkadza.

(wtrącenie) Pijcie, dziewczyny, wodę. Wody nigdy dość! I zjadajcie congee. Martwię się trochę, że nie mam Wam do powiedzenia za wiele o pielęgnacji, bo jakoś chyba o siebie nie dbam.

Ale my nie przyszłyśmy do Ciebie po porady! Celem naszych rozmów jest właśnie pokazanie, jak zróżnicowane można mieć w tej kwestii podejście. Dla niektórych jedynym kosmetykiem jest olej kokosowy, inne są wrażliwcami lub mają atopową skórę, niektóre filtrują dokładnie organiczne składy, kolejne testują wszystkie nowości. Każda interesuje nas tak samo.
Więc skoro nie kosmetyki, to co sprawia, że czujesz się atrakcyjna?

Wolność i siła. Z jednej strony chodzi o umysł, z drugiej o witalność ciała, czyli kiedy jestem sprawna. Dwa dni temu montowaliśmy wystawę, trzeba było zdjąć jakieś wykładziny, malować ściany, wieszać obrazy. Wchodziłam na drabinę, nosiłam ciężkie ramy — i dawałam radę. Cieszę się, że moje ciało nadąża za tym, jak się czuję. A czuję się młoda. Dopiero, jak mi zrobicie zdjęcie, to się po nim pokapuję, że jestem starsza.
Nie mam poczucia, że coś się zakończyło, że przeszłość mnie obciąża i że już mam prawie 50 lat. Zajmuje mnie, co mam jeszcze przed sobą. Poczucia atrakcyjności nie daje mi szminka, nigdy nie dawała — nie używam i nie używałam — a otwarta przestrzeń, jakieś podjęte wyzwania, przełamywanie rutyny, ograniczeń i perspektywa, że wszystko może się zdarzyć i że to we mnie jest moc sprawcza żeby się zdarzyło.

Jak do tego doszłaś?

To wychowanie, ale też efekt i porządnie zrozumiana lekcja z incydentu choroby, którą przeszłam, i związanym z nią kryzysem, o którym nie pora teraz może szczegółowo opowiadać. Bezradność, wycieńczenie, samotność, nie jesteś panią swojego losu, panią swojego ciała. Wyjście z tej sytuacji dało mi poczucie możliwości i siły, masę kwestii przewartościowało. Ale wiem też, że są limity, można nie wyjść cało, może się nie udać. Byłam tam i byłam przy tym. Znów trzymam ster w rękach, ale dopiero teraz w pełni potrafię to docenić i korzystam z tego zuchwale i bezczelnie. Idę ulicą. Nic mnie nie męczy, wiele cieszy, mam do czego iść. Mam przed sobą cele zawodowe, życiowe i energię, żeby się z nimi mierzyć.
Bardzo by mnie martwiło, gdyby na moje poczucie atrakcyjności składało się to, czy mam na sobie makijaż. Nie jestem zredukowana do wizerunku. Uwalniający był dla mnie moment, w którym odkryłam, że mogę wychodzić do ludzi w wersji sauté i nadal jest mi ze sobą dobrze. Że mogę się obyć bez kosmetyczki. Firm kosmetycznych jest teraz tyle, że można oszaleć. Risercz, w czym Ci będzie najkorzystniej może trwać bez końca — różnorodny i stale nowy asortyment zapełnia półki Sephory, Douglasa, Hebe i Rossmanna. Jeszcze z dwadzieścia lat temu w Trójmieście była jedna lepsza drogeria Olimpia chyba na Świętojańskiej, a z kosmetyków kolorowych w latach 80tych tylko Bell, Celia. Dobrze, że wiek, to także jasność, po wcześniejszych próbach i błędach, w czym ci do twarzy nie jest i nie będzie, więc to oszczędza czas.
Oczywiście na wasze przyjście pomalowałam rzęsy, ale na co dzień nie robię i tego, bo uczula mnie nawet od lat stosowany ulubiony Volume Effet Faux Cils od Yves Saint Laurent. Jako jeden z niewielu dawał, co obiecywał: długie i gęste rzęsy. Jak sztuczne.

A jak się malowałaś, zanim postanowiłaś z kolorówki zrezygnować?

Zawsze miałam wrażenie, że to, co wrażliwe, ważne uzewnętrznia znajduje się w oczach i to je najczęściej podkreślałam dość mocno, także ruchomą powiekę. Najciemniejsze tusze i arabski kohl. Ust nigdy nie malowałam, usta mam najładniejsze po całowaniu. Dużo jem, gadam, oblizuję się — szminka by mnie krępowała, nie podoba mi się zostawianie śladów na filiżankach, kieliszkach. Smaruję wargi tylko czymś natłuszczającym.
Chociaż przypomniało mi się, że będąc przed laty w Nowym Jorku, kupiłam sobie w Barneys na Madison paletę pomadek dla ciemnoskórych, bo były w niej zupełnie inne odcienie — szlachetne zimne fiolety, brązy, ciemne beże. Chwila w strefie odległego luksusu i wszystko, czego brak mi było w kolorówkach w Polsce w 1995.

Czy ten minimalizm wizualny, w którym trwasz teraz, towarzyszył Ci zawsze? Czy miałaś momenty szaleństwa?

Za mną całe mnóstwo testów, czas młodości, klubów, techno, koncertów, brokatu, kosmetyków teatralnych Makryon. Żyłam wówczas intensywnie wieczorowo i równie intensywnie się malowałam. Potrafiłam wydać sporo na błyszczyk od Chanel, nawet jeśli musiałam później dociągnąć z małej pensji asystentki do końca miesiąca na zupkach chińskich. Nie zapomnę lakieru do paznokci, który Chanel wypuściła w wersji limitowanej około chyba 98’ roku. Przezroczysty, transparentny z fioletowymi podtonami. Kolor bzowy — trochę trup, a trochę nie, subtelne historie. Nie mam słów, jak wyglądała opalona dłoń z tym bzem na końcach palców i prześwitującym jasnym obłączkiem i płytką.

Rozmarzyłaś się, czyli jednak budowało Ci to dobry stan ducha.

Szalenie, no jasne. Nawet udało mi się ostatnio kupić odżywkę do paznokci „Eveline — natychmiast bielsze i piękniejsze paznokcie”, która daje podobny efekt. I to za chyba 7 złotych! W ogóle paznokcie i dłonie są partią, o którą dbam starannie. One dużo w życiu zrobiły, grały na fortepianie, umieją upiec chleb, sadzić kwiaty, obić płótnem duży blejtram, pomalować mieszkanie. Rysowałam, teraz buduję obiekty z pokarmu. Paznokcie łamią się i niszczą, a nie umiem pracować w rękawiczkach, muszę dotykać, muszę mieć kontakt z papierem, fakturami, medium. Regularnie, kiedy mogę sobie na to pozwolić, chodzę na manicure i pedicure do salonu Ireny Eris. To dla mnie kwestia podstawowej higieny. Doskonały jest masaż stóp i łydek, który tam kończy zabieg.

W kolorach…

Stopy w zdecydowanie ciemnych. Czerń, zimne czerwienie, bakłażanowe fiolety.

Wspomniałaś już o Mamie w kontekście włosów. Opowiesz o niej coś więcej?

Mama jest niesamowitą kobietą, piękną, bardzo energiczną, pracowitą. Wygląda na dużo mniej lat niż ma naprawdę. Ten jej młodzieńczy wygląd nie jest związany ze szczególnymi rytuałami czy wypielęgnowaną skórą — ma śliczną figurę i gładką cerę, mimo że za jej młodości dostępna była jedynie Pani Walewska i wspomniany Nivea. Raczej z żywym okiem, temperamentem i wigorem.
Ale odnośnie włosów — z nimi akurat mało eksperymentowałam. Gdy byłam mała, Mama strzygła mnie na Mirelle Matthieu. Potem włosy ni stąd, ni zowąd się skręciły, i taka fryzura przestała się dobrze układać. Burzę loków łatwo podcina się samodzielnie, i tak też bez fryzjera radziłam sobie całe dziesięciolecia, za to ich pielęgnacja to prawdziwa mordęga — ciężko wygrać z tendencją do przesuszania się, jeśli nie chce się na walkę poświęcać dużo czasu i uwagi. Ja jestem niecierpliwa, nudzą mnie takie zabiegi wokół siebie. Czułam, że mam lepsze rzeczy do roboty, na przykład uprawianie sztuki.
Tuż przed trzydziestką zdecydowałam zrobić na głowie porządek i ostrzyc się na krótko. Poczułam, że chcę mieć widoczną tylko twarz — bez burzliwej fryzury, która mocno mnie definiowała, a ja nie lubię, jak mnie coś tak domyka. I tak, chyba w 2000 roku, po raz pierwszy poszłam do salonu. Pani Joanna Ufnal, do której trafiłam, wydawała się być jeszcze bardziej przerażona tą radykalną decyzją niż ja! Gdy obcięła mnie na krótko, okazało się, że mam już sporo siwych włosów. Kilka lat później to siwienie mocno przyspieszyło, aż wreszcie dwa lata temu osiwiałam całkowicie. Chciałam te siwe włosy zostawić, ale pani Joanna się nie zgodziła. Przekomarzałam się z nią: „Proszę sobie mnie wyobrazić z takim długim szarym warkoczem!”, a ona na to: „Dobrze, dobrze, ale dopiero za 30 lat”. I przekonała mnie, że to jeszcze nie jest dobry moment — akurat wyszłam z choroby. Też po cichu uznałam, że pokazanie się światu po tym kryzysie z siwymi włosami to już za mocny statement, na który widocznie nie byłam gotowa. I w Capillusie w Gdyni strzygę się cały czas, nikt tak, jak Pani Joanna nie zna mojej głowy.

Z jednej strony — pełne zrozumienie, z drugiej — byłby to fajny kontrast z Twoją ładną, młodą twarzą.

Naprawdę tak myślicie? No nie wiem, czy ładną… Gdy dorastałam, uważałam się i chyba nie byłam w tym osamotniona, za najbrzydszą dziewczynkę w klasie. Wszystkie otaczające mnie koleżanki były pięknościami, po prostu różyczki. W stosunku do nich też za szybko urosłam,  urósł biust, a jeszcze bardziej nos. Nagle zbyt duży, już podobny do wszystkich nosów w mojej rodzinie, tym samym stając się obiektem drwin.

Kto drwił najbardziej?

Koleżanki.

Dawały Ci to do zrozumienia?

Oczywiście, powiedziałabym, że wręcz obcesowo i na tyle przemocowo, żebym nie miała wątpliwości. Dużo w tym było okrucieństwa, ale i mocno mnie zahartowało. To jest chyba naturalne, to się zdarza, trzeba umieć się wybronić i stanąć po własnej stronie. A co, jeśli się nie umie? Która dorastająca panienka nie chce być ładna? I to nie chodzi jeszcze chyba o chłopców, a o te dziewczynki właśnie. Porównujemy się do siebie nawzajem, szukamy wzorców. Chodzi o identyfikację w środowisku. Raz nawet poparzyłam twarz sokiem z cytryny, który wsmarowywałam konsekwentnie całe popołudnie, żeby wybielić piegi. Następnego dnia skóra odchodziła mi płatami. Innym razem ogoliłam czoło, żeby mieć lepsze proporcje twarzy, jakoś to obliczyłam gapiąc się na stare holenderskie malarstwo w albumach, i na serial o królowej Elżbiecie z Glendą Jackson. Ojciec był wściekły, nie sądził, że sprawy wyglądu będą miały dla mnie takie znaczenie, inaczej mnie wychowywał. Skórę trzeba było pieczołowicie goić, włosy odrastały długo. Szukałam w lustrze, kim jestem. Tak, jak umiałam, dwunastoletnia i niepewna siebie.

Czasem ciężko o wewnętrzną refleksję i łaskawe oko, zwłaszcza w tak młodym wieku. Miałaś w kimkolwiek wsparcie?

Pamiętam, że wróciłam kiedyś do domu zapłakana z powodu tych okrutnych docinek i paskudnych karteczek krążących w szkole. Mam je jeszcze, trzymam w pudełku. Mama powiedziała mi wtedy tak: „Nie martw się. Gwarantuję Ci, że jak będziesz dojrzałą kobietą, będziesz piękna. Być może nie zdarzy się to szybko, może później niż u innych, może inaczej, ale ci obiecuję, daję ci słowo”. I właściwie od tamtej pory wzrastam w pozytywnym przeświadczeniu, że mam to nawet teraz ciągle przed sobą, że najlepsza forma wciąż czeka. Mimo, że znacznie przytyłam i nie jestem już trzciną, jaką byłam całe lata dzięki bezwzględnym reżimom wysiłkowym i ograniczającym jedzenie, podobam się sobie bardziej. Może zwyczajnie jestem dla siebie bardziej przekonująca, czuję, że to ciało jest zintegrowane z osobowością. A zawsze dla kogoś będziesz za ładna, za brzydka, za głupia lub przemądrzała, zbyt kobieca więc wyzywająca, za mało kobieca, więc podejrzana. Za wysoka, za niska, za chuda, za gruba. Nie uda się spełnić wszystkich życzeń świata, warto spełnić tylko własne życzenie na temat tego, kim się chce być, dokąd się zmierza, więc kogo i jak ma reprezentować fasada twojego ciała.

Pytacie mnie, kiedy się czuję atrakcyjna? O, na przykład teraz, jak rozmawiamy.

Czy od razu odnalazłaś w sobie akceptację dla nowego rozmiaru?

Moje poczucie wartości nie budowało się na urodzie ciała, bo gdyby to było podwaliną, to byłoby wątłe tak, jak dyskusyjna była zawsze ta moja wątpliwa uroda. Więc też niezmieniające się cechy ciała mogą mnie tego poczucia własnych granic pozbawić.

Ja nie postrzegam tej relacji, jaką mam ze sobą w kategorii akceptacji, tylko raczej praktycznego rozsądku. Mam to moje jedno ciało, na złe i dobre, jesteśmy w mocnym związku, i mam, zdaje się, jedno życie do wypełnienia. Nie wiem, czy będę zaproszona drugi raz na ziemię, żeby coś dopowiedzieć, dokończyć, zrobić pełniej, muszę to zrobić teraz, bo jest tylko teraz. Nie chcę tracić czasu i szansy. Owszem, czas kurczy mi się codziennie, ale to ode mnie zależy, co z nim zrobię — czy, na przykład, będę osadzona w gorzkim wspominaniu przeszłości i zamartwianiu się że nie mam już dwudziestu pięciu lat i raczej nie pójdę nigdzie z gołym pępkiem. Czy z utrwalanym społecznie lękiem będę myśleć o przyszłości osoby niewidzialnej bo nieatrakcyjnej, albo poddawać się presji podobania się otoczeniu. Chodzi o rozeznanie, w jakim jest się miejscu. Nie jestem już tą dziewczyną i byłoby dla mnie nienaturalne, dalej jak ona wyglądać. Dojrzewam, zmieniłam się, przepłynął przeze mnie czas, doświadczałam, ciało dotarło do innego stanu razem z umysłem. Byłam na tyle mądra, na ile umiałam, ale z perspektywy aktualnej nie oceniam siebie młodziutkiej wysoko. Tyle że brzuch miałam płaski i mniej ważyłam. Jestem za to strasznie ciekawa tej dziewczyny, którą będę, jako 70-latka.

Co w takim razie powiedziałabyś dwudziestopięcioletniej Ani?

Że przyciąga spojrzenia, ale to się skończy, nie ma co się do tego stanu przywiązywać.
Że ciało, tak samo, jak na akceptację, będzie wystawione na krytykę, bo o mężczyznach rzadziej jednak mówi się w kontekście urody, niż o kobietach, żeby je na przykład zdyskredytować. Żeby uwierzyła w to, że też się zestarzeje! I że trochę starsza i trochę brzydsza jest pełnoprawnym uczestnikiem biegu zwanym życiem i nie wypadła z „rynku ciał”, jak mówi o tym Houellebecq.

Żyjemy w społeczeństwie oceniającym, nie raz opresyjnym, które generuje taki przekaz. Spycha na margines grubych, niepełnosprawnych i starych.

A mnie zależy na zupełnie odwrotnym przekazie, a przecież też jestem legalną częścią społeczeństwa! Epizod utraty zdrowia nie przeszkodził mi w życiu, to już cudza ocena mi też nie przeszkodzi, no i trudno o surowszą krytykę niż ta, którą oferuję sobie sama. Teraz jest taki czas, że hejt to nowa gra społeczna. Lubimy oceniać. Ktoś wmawia nam kompleksy. Uczy nas, żebyśmy karcąco patrzyły na siebie same. Ktoś wyznaczył, jaki jest estetycznie dopuszczalny rozmiar sukienki. To, co poza normą, jest nie do przyjęcia: na tym ma polegać kontrola, a ja nie lubię być kontrolowana.Wolność jest dla mnie ważna, nie wyobrażam sobie, żeby ktoś niepytany miał robić mi uwagi na temat ciała na plaży, albo na temat jedzenia.
Mamy wszyscy za sobą rozmaite zaplecza, rozmaite historie — niektórzy są za chudzi, niektórzy są za grubi. Nie zawsze jest to konsekwencja „niedomykającej się lodówki”. Może warto pomyśleć, że za tą nadwagą, którą bez skrępowania komentujemy, lub za mocną szczupłością, kryje się jakaś cicha, może trudna sprawa i nic nam do tego. Ja nie robię ludziom uwag na temat wyglądu i nie żądam symetrii. W końcu dla nas wszystkich jest tu miejsce. Chciałabym, żeby skończyło się łatwe przyzwolenie na wszechobecną szyderę.

Gdybyś jednak mogła na jeden dzień wcielić się w obce ciało, do kogo by ono należało?

Zaskoczyłyście mnie, nigdy o tym nie myślałam. Łatwiej mi powiedzieć, kim nie chciałabym stać się nawet na godzinę, a co dopiero na dzień. Osobą rozpoznawalną publicznie — Britney, Rihanną, Królową Angielską. Przeraża mnie myśl, że nie mogłabym wejść spontanicznie z ulicy do lokalu na herbatę nie osłonięta czapką z daszkiem i okularami, ze świadomością, że jestem oceniana, czy na żywo wyglądam tak samo, jak sfotoszopowana w gazecie. Nie potrafię sobie nawet wyobrazić, jak silne musi temu towarzyszyć poczucie osaczenia. Pokazuje się zdjęcia celebrytek bez makijażu i komentuje: a oto, jak ona wygląda naprawdę. Porównuje zdjęcia gwiazdy 18-letniej i 50-letniej i zadaje w nagłówku pytanie: co się stało z jej twarzą? Ano co się stało: jak i ciebie zadrapał ją czas! Czego nauczyliśmy ludzi, jak ich wyedukowaliśmy? Żeby z pogardą wypowiadali się o naturalnych procesach: chorobie, nieszczęściu, starzeniu. My nie retuszujemy zdjęć, prawda? Tylko się upewniam.

Nie, spokojna głowa.

Chociaż wiem! Chciałabym przez jeden dzień być mężczyzną. Pewnym siebie, atrakcyjnym samcem alfa. Zajrzeć mu do głowy, przeanalizować myśli, odruchy. Bardzo lubię mężczyzn, to są dla mnie wciąż fascynujące, tajemnicze i niezbadane do końca rejony. I na jeden dzień chciałabym być w tamtym ciałku, swoim, dwunastoletnim. I chciałabym powiedzieć tej spłoszonej, nieładnej dziewczynce z perspektywy swoich przeżyć, i samego faktu, że przeżyłam: nie bój się, po prostu niczego się nie bój!


Na tej stronie korzystamy z cookies. Jeżeli nie wyrażasz zgody, zmień ustawienia przeglądarki.OK