Wywiad. 26.12.2016. tekst: Monia Kucel, zdjęcia: Paulina Puchalska

Ania Dziewit Meller

Chciałabym cofnąć się w czasie i być znów przez chwilę młodą dziewczyną. Młodą sobą. Wystarczyłby krótki moment, bo zdecydowanie wolę mieć 35 lat niż 18. Kiedy jest się młodym, nie docenia się potencjału, który zawarty jest w samej idei młodości. Zaczyna się to rozumieć niestety dopiero wtedy, kiedy się tę młodzieńczość bezpowrotnie utraci. A następuje to szybciej, niż się tego spodziewamy

Wychowuje dwójkę dzieci, ćwiczy jogę, przesiaduje w bibliotece na Koszykowej. Sama o sobie mówi „skromna pani w średnim wieku”. My ze swojej strony dodamy, że pracowała w radio i telewizji, ma za sobą rockandrollową przeszłość, a teraz pisze książki i prowadzi portal o literaturze. Ania Dziewit Meller.

Zacznę prowokacyjnie. Czy intelektualistkom wypada rozmawiać o kosmetykach?

A ja zacznę od tego, że „Element Żeński” to naprawdę wspaniała inicjatywa i jestem Wam za niego bardzo wdzięczna. Gdy po raz pierwszy zajrzałam na waszą stronę, pomyślałam: „jak dobrze, że wreszcie ktoś ten temat odczarowuje”. I że u Was można spokojnie przyznać, że tak, owszem, oprócz czytania książek z lubością czytam też etykiety na kosmetykach i blogi o pielęgnacji. Ale taki kontakt z bazą, czyli własnym ciałem i jego potrzebami przyszedł u mnie dość późno.

A jak myślisz, z czego wynikał twój brak kontaktu z „bazą”?

Między innymi z tego, od czego zaczęłyśmy rozmowę — że tak jakby nie przystoi intelektualistce zajmować się pielęgnacją urody. Jak byłam małą dziewczynką, to ponoć byłam takim ślicznym aniołkiem — blond loczki, niebieskie oczka, pyzate policzki, malinowe usteczka — a tymczasem ja doskonale pamiętam, że wolałam być jak chłopaki i nawet kiedyś wyznałam mamie, że chciałabym spaść z huśtawki, żeby już nie wyglądać jak ten aniołek (śmiech).
W wieku dojrzewania zmieniła mi się nieco perspektywa, już nie uważałam urody za swoją największą wadę (śmiech). Ale wciąż istniał w mojej głowie wyraźny podział na ciało i umysł, i ciało było zawsze na drugorzędnej pozycji. To oddzielanie się od niego wynikało też ze środowiska, w którym funkcjonowałam, w którym raczej nie wypadało mi powiedzieć głośno, że lepiej się czuję, gdy włosy mi się ładnie ułożą.

No tak, już i tak jesteś zgrabną blondynką z niebieskimi oczami, gdybyś wyskoczyła z takim tekstem… Dobrze, że przynajmniej nie masz wielkich cycków.

Dokładnie, to mój ulubiony „handicap”, hehe. Bardzo mi żal siebie z tamtego czasu. Zero kontaktu z ciałem, to nie wszystko. Będąc w zespole rockowym, gardziłam sportem, źle się odżywiałam, kochałam Red Bulla, piłam i paliłam mentolowe papierosy jak smok. A tymczasem odkąd złapałam nić porozumienia ze samą sobą, o wiele łatwiej mi się żyje. Nastąpił „klik” i nie ma już rozdzielenia. Jest całość. Dużo czasu mi to zajęło, ale lepiej późno niż wcale. Także odpowiadając na wasze pytanie — uważam, że to bardzo ważne, żeby uznać, że składamy się również z ciała. A jego kondycja ogromnie wpływa na to, jak myślimy, co myślimy, jak się czujemy.

To skoro jesteśmy zgodne, że wypada o tym rozmawiać, powiedz proszę, jakie czynności pielęgnacyjne lubisz najbardziej?

Szorowanie ciała szczotką na sucho. To moje nowe odkrycie, które bardzo polubiłam. Dodaje wigoru po prawie zawsze niedospanej nocy. Kupiłam sobie też na promocji szczoteczkę do szorowania twarzy i widzę zadowalające efekty regularnego jej używania.
Mam niestety mało czasu na dbanie o siebie. Chciałabym pójść czasem do salonu kosmetycznego, oddać się w ręcę specjalistów i wyjść piękną, ale przy moim trybie życia i nawale obowiązków jest to marzenie ściętej głowy. Poza tym nie lubię wydawać na pielęgnację zbyt dużo pieniędzy, a w Warszawie ceny zabiegów są naprawdę nieproporcjonalnie wysokie do zarobków. Gdy już raz do roku zdecyduję się pójść na paznokcie, to z marszu dopadają mnie idiotyczne myśli: „kurczę, weź, przecież spędzisz teraz co najmniej 1,5h na paznokciach i jeszcze będziesz musiała za to tyle zapłacić”. Dlatego, moje drogie, korzystam chętnie z dobrodziejstw salonów piękności Warmii i Mazur, gdzie co roku spędzam wakacje. Mam tam więcej czasu, a zabiegi w Mrągowie kosztują o połowę mniej niż w stolicy. A czy też miewacie takie okresy, że nic wam się przy sobie nie chce robić?

Oczywiście! W końcu to seria powtarzalnych czynności…

Uff, bo mnie też się to zdarza raz na jakiś czas. Wstaję rano i na myśl o tej rutynie robi mi się słabo. Zresztą uważam, że takie detoksy wcale nie są złe. Na przykład, gdy nie umyję włosów przez dwa dni, to trzeciego dnia po umyciu świetnie mi się układają. Odkryłam to z dużym zadowoleniem. Oszczędza mi to roboty, a przy tym ma pozytywne przełożenie na wygląd. Przyznam szczerze, że między innymi dlatego je zapuściłam. Przez długi czas nosiłam krótkie fryzury, o które trzeba było dbać, układać, używać produktów do stylizacji. Długie włosy paradoksalnie są praktyczniejsze. Nie trzeba ich codziennie myć, można je związać, gdy gorzej wyglądają. Od biedy użyć suchego szamponu.

Suchy szampon to moim zdaniem must have każdej mamy odporowadzającej dzieci do przedszkola! Opowiesz nam o tych swoich rutynowych czynnościach, których czasem masz dosyć?

Poranny prysznic to podstawa. Gdy nie jestem w niedoczasie, to staram się szybko wyszorować na sucho całe ciało szczotką. Poprawia mi to ukrwienie i dodaje żwawości. Od niedawna szczotkuję również buzię. Do mycia stosuję czarne mydło. Mam jeszcze resztkę mydła z Aleppo, które wręcz oszczędzam. Lubię mydła w kostce za to, że mają proste składy i dają niezastąpione niczym poczucie czystości. Pod prysznicem najczęściej myję też włosy, a jak mi się nie chce, to je związuję. Nie stosuję do nich żadnych szczególnych produktów. W zupełności wystarczają mi kosmetyki drogeryjne, które często zmieniam. Mam cerę normalną — ani za suchą, ani za tłustą — bardzo dobrze sprawdzają się na niej olejki. Moje ulubione — malinowy z Ministerstwa Dobrego Mydłaolejek arganowy Bielenda.

A makijaż?

W tygodniu raczej nie stosuję. Wychodzę z domu głównie do przedszkola i do biblioteki na Koszykowej, gdzie nikt nie zwraca uwagi na to, jak wyglądam. Nawet się specjalnie nie zastanawiam, co na siebie wkładam. Gdy jednak wybieram się do ludzi, którzy na mnie patrzą, to lubię się delikatnie pomalować. Tak jak dzisiaj dla Was.

Czyli bardzo delikatny makijaż.

Nie lubię być „zmalowana”. Być może jest to kwestia tego, że długo pracowałam w telewizji, gdzie malują mocno, bo tylko taki makijaż sprawdza się na wizji. Bardzo źle się w nim czułam.

I zmywałaś go pewnie jak tylko przekroczyłaś próg domu?

Czasem jeszcze w łazience w telewizji! Mimo że był to kunsztowny make up zrobiony przez specjalistki, czułam, że to nie jest moja twarz. Poza tym im jest on mocniejszy, tym bardziej podkreśla zmarszczki, których mam już całkiem sporo.

No bez przesady!

Oj mam, mam. I gdy tona podkładu wchodzi w te zagłębienia, to wyglądam starzej niż w rzeczywistości. Także preferuję opcję umiarkowaną: odrobina lekkiego podkładu, maskara, i od niedawna, za waszą sprawą, usta maźnięte czerwoną szminką. Obaliłyście w mojej głowie mit pod tytułem „szminka jest straszna” i to, że nie musi iść w pakiecie z konturówką. Kupiłam sobie ostatnio aż dwie! I tak jestem zadowolona z tych nowości w mojej kosmetyczce i na twarzy, że z przyjemnością stosuję nawet gdy idę po dzieci do przedszkola. W szmince podoba mi się to, że nie wymaga zbyt dużo zachodu i nie wiadomo jakich umiejętności. Można maznąć się byle jak, a efekt i tak jest wspaniały.

Co wybrała sobie z bogatej oferty szminkowa nowicjuszka?

MAC (w międzyczasie Gucio wymalował nią łazienkę i ciężko ustalić dokładną nazwę. O ile dobrze pamiętamy, była to So Chaud), która ma odcień ciepły, ceglasty i Rimmel — tu w kierunku klasycznej czerwieni. Acz przyznam, że to Rimmel jest znacznie mocniej napigmentowany i dłużej się trzyma niż trzy razy droższy MAC.

Czy Twój make up wieczorowy różni się od dziennego?

Raczej nie. Czasem dodam do niego kreskę na oku. Nauczyłam się ją robić porządnie od dziewczyn w telewizji, więc korzystam, bo to cenna umiejętność. Bywa, że użyję odrobinę rozświetlacza na policzki. Jestem przyzwyczajona do mojej „zwykłej” twarzy i czuję się komfortowo tylko w takim delikatnym makijażu. Podejrzewam, że gdybym malowała sobie od kilkunastu lat mocno oczy, to moje naturalne oko, wydawałoby mi się zbyt „gołe”. Wszystko jest kwestią przyzwyczajenia.

Wspomniałaś, że nie lubisz wydawać dużo pieniędzy na kosmetyki. Masz pewnie w związku z tym przetestowane marki z bardziej demokratyczną ceną?

Sylveco! Zresztą też odkryte na Mazurach, bo w Warszawie mieszkam w Śródmieściu i mam wokół same sieciowe drogerie. Za to w Mrągowie są takie małe sklepiki, do których selekcję robi właścicielka i w których można się natknąć na niezłe cuda. W jednej z nich pani poleciła mi krem Sylveco z rokitnikiem, który tak mi podpasował, że wróciłam po kolejne produkty, przyprowadzając przy okazji wszystkie odwiedzające mnie koleżanki. Wykupiłyśmy chyba cały asortyment. To nie są wybitnie tanie kosmetyki, bo droższe niż np. Ziaja, ale na pewno warte swojej ceny. Lubię też Tołpę — szczególnie ich specyfiki do oczyszczania twarzy.

A w takim razie najdroższy kosmetyk w Twojej kosmetyczce?

Podkład. Czuję, że tu akurat nie da się przyoszczędzić. Obecnie używam „Nude Air” od Diora. Nie robi maski i nie kryje zbyt mocno, więc widać moje piegi. Ale niestety jest sporym wydatkiem. Przynajmniej starcza na długo!
Tuszów do rzęs używam tanich, głównie Maybelline. To panie „mejkapistki” z telewizji powiedziły mi, że w podkład trzeba zainwestować, w maskarę już niekoniecznie. Lubię korzystać z wiedzy osób, które się na tym znają. Ufam im. 

Wspomniałaś, że ćwiczysz?

Tak, odkąd urodziłam Baśkę, zaczęłam ćwiczyć jogę. Tak się szczęśliwie złożyło, że w kamienicy, w której mieszkamy, dosłownie kilka pięter niżej, mieści się bardzo dobra szkoła jogi. Byłoby grzechem z niej nie skorzystać. Mogę tam zejść właściwie w kapciach. Chodzę na zajęcia wcześnie rano dwa, trzy razy w tygodniu. Czuję się dzięki temu po prostu zdrowa. Już nie wspominając o tym, jak bardzo joga pomogła mi w nawiązaniu kontaktu z własnym ciałem. Przekierowała moją uwagę na nie poprzez ból, postęp, przez lepsze samopoczucie. Praca przy komputerze i dźwiganie instrumentów i wzmacniaczy za czasów „Andy” mocno udręczyły mój kręgosłup. Dzięki jodze ból zniknął. Niektórzy mówią, że ten stan, gdy cię nic nie boli, osiąga się po śmierci — otóż chciałam powiedzieć, że to nieprawda, można go również doświadczyć regularnie ćwicząc jogę.
Moja najlepsza przyjaciółka Ola, typowa intelektualistka, wzruszyła mnie ostatnio swoim wyznaniem. Ze względnu na silną kontuzję barku, tzw. „kontuzję doktoratową”, zaczęła chodzić na basen. Przez całe życie oddawała się wyłącznie pracy naukowej, pozostając bez kontaktu z własnym ciałem. I nagle mówi do mnie: „Ania, co ja sobie zrobiłam. Jak mogłam. Mam ochotę samą siebie przytulić i powiedzieć: »moje ciało, dobrze, że jesteś z powrotem!«”. To w sumie takie proste, żeby się nie katować, żeby się nie dręczyć, tylko się ze sobą skontaktować.

Pełna zgoda! Ale mamy teraz dla Ciebie ćwiczenie z wyobraźni. Gdybyś mogła na chwilę porzucić swoje ciało i wcielić się na jeden dzień w inną kobietę, kto by to był?

O rety, ale super pytanie. Hmm, tak naprawdę chciałabym choć przez chwilę stać się każdym typem człowieka. Zajmuję się pisaniem, także mentalne wcielanie się w postaci innych ludzi bardzo mnie interesuje. W pierwszej kolejności chciałabym stać się starszą kobietą, żeby przekonać się na własnej skórze, jak funkcjonuje się w społeczeństwie w podeszłym wieku. Jestem przekonana, że źle. Bardzo jestem ciekawa, jak się będę wówczas czuła, jak będę wyglądała. Takie doświadczenie byłoby na pewno trudne, ale może dzięki niemu doceniałabym jeszcze bardziej swoje życie tu i teraz.
Myślę, że joga jest m.in. moją polisą na „bezpieczną starość”. Nie tylko odkładam na emeryturę, ale rówież ćwiczę. Jestem zapobiegliwa. Bardzo mnie smuci, że starsi ludzie są u nas tacy „niewidzialni”.

Z jednej strony tak, z drugiej większość naszych rozmówczyń mówi nam, że jednak zwraca uwagę właśnie głównie na starsze panie.

Moja babcia, która jest osobą raczej nadążającą za czasami, powiedziała mi kiedyś, że niezmiernie irytuje ją, że nie może w kawiarni zamówić po prostu kawy, tylko musi znać te wszystkie skomplikowane nazwy: latte, podwójne latte, americano, drip, flat white, itp. Podczas gdy ona chce zwykłą czarną kawę z mlekiem! Idiotyczne, drobne upierdliwości dnia codziennego, które dla starszych ludzi mogą stanowić barierę nie do pokonania. Bardzo mnie nurtuje, jaki mamy stosunek do starszych ludzi. Przecież my za chwilę będziemy na ich miejscu. Opętańczy kult młodości to jest takie zidiocenie, że aż nie mogę się nadziwić. Ten brak refleksji, że koniec dla większości z nas jest taki sam i że on nadejdzie, czy nam się to podoba czy nie. Jako społeczeństwo nie dajemy sobie prawa do starości, do dojrzałości. I jak tu się dziwić, że powstaje później armia zbotoksowanych klonów w nieokreślonym wieku między 30 a 70. Dlatego chciałabym już teraz przeżyć jeden dzień jako staruszka.

Jest szansa, że porządnie byś się zdołowała. Moja ukochana sąsiadka pani Marysia, już sporo po 80—tce, gdy empatycznie wczuwam się w jej sytuację, karci mnie zawsze słowami: „proszę o tym nie myśleć, bo to i tak przyjdzie. Proszę się cieszyć swoją młodością”. Co wcale nie sprawia, że o tym nie myślę.

Dla odmiany — chciałabym odbyć analogiczną podróż tylko wstecz. Ze swoją świadomością z dzisiaj, cofnąć się w czasie i być przez chwilę znowu młodą dziewczyną. Młodą sobą. Wystarczyłby krótki moment, bo jednak zdecydowanie wolę mieć 35 lat niż 18. Mam wrażenie, że gdy jest się młodym, nie docenia się tego potencjału, który jest zawarty w samej idei młodości. Kiedy ma się 20 lat, to jest pięknym, bo jest się młodym. Potem trzeba się trochę bardziej postarać. To się niestety zaczyna rozumieć dopiero wtedy, kiedy się tę młodzieńczość bezpowrotnie utraci. I następuje to niestety szybciej niż się tego spodziewamy.

No dobrze, a gdybyś mogła wcielić się w konkretną postać?

Wcieliłabym się w ikonę kobiecości, którą jest dla mnie Grace Kelly — kobieta idealna. Pod każdym względem. Nie dlatego, że księżniczka i że z Monte Carlo. Po prostu jej typ urody jest dla mnie wyznacznikiem piękna. Lubię osoby, które swój wiek rozgrywają na swoją korzyść. I nie wpadają we wspomnianą wcześniej pułapkę bliżej nieokreślonego wieku między „30 a 70lat”.

A opowiesz o kobietach w Twojej rodzinie?

Nie poczęstuję Was niestety żadnymi pielęgnacyjnymi wskazówkami przekazanymi w mojej rodzinie z pokolenia na pokolenie. Zarówno mama jak i babcia nigdy przesadnie nie dbały o urodę. Babcia była lekarką, non stop w pracy, biegającą z dyżuru w szpitalu do przychodni lekarskiej. Moja mama też była wiecznie zajęta swoją pracą. Także wyniosłam z domu model harcerski — zimna woda, mydło i proszę bardzo. Pamiętam taką sytuację — wiozłam gdzieś samochodem babcię, która zapatrzyła się na elegancką panią na ulicy i westchnęła: „no coż, trudno, nigdy taka kobietą nie byłam i nigdy nie będę. Już się z tym pogodziłam”. Bardzo mnie to wtedy uderzyło, bo babcia w mojej ocenie zawsze wyglądała dobrze. Szczupła, mało jedząca, energiczna. Trzyma się świetnie po dziś dzień. Jeśli zaś chodzi o moją mamę, to dopiero teraz, w okolicach 60 roku życia, zaczęła nieco eksperymentować ze swoim wyglądem, co mnie bardzo cieszy. Pierwszy raz od stu lat zmieniła fryzurę. Ma bardzo gęste piękne blond włosy, teraz już siwiejące, które przez całe życie ściągała w taki napięty kucyk.

A nie miałaś ochoty jej go rozczochrać?

Nie raz! Jakimś cudem, około 5 lat temu, udało mi się wysłać ją do fryzjera. Spodobała jej się moja nowa fryzura, więc żeby i ona choć trochę zaryzykowała, zagaiłam: „Mamo, przecież to nie musi być radykalne cięcie!”. Poszła. A gdy wróciła i zadzwoniła do naszych drzwi — bo ten fajny fryzjer był w podwórzu naszej kamiennicy — to metamorfoza była tak niesamowita, że Marcin nie poznał jej i przywitał słowami: „dzień dobry, a Pani do kogo?”. Do dzisiaj się z tego śmiejemy. Wyglądała tak dobrze, że później koleżanki z pracy ostrzygły się podobnie. Trendsetterka (śmiech)! Od tamtej pory nosi krótką, rozpuszczoną fryzurę. Bardzo twarzową.

Czy masz swój kosmetyczny przedmiot mocy? Coś co sprawia, że nie umyjesz włosów, a i tak się dobrze czujesz?

Przedmiotem, który dodaje mi szyku niezależnie od okoliczności, są perfumy. Jestem w ten temat bardzo wkręcona, dużo o nich czytam, sprawdzam nowości, kupuję, dostaję w prezencie. Nie przywiązuję się do jednego zapachu. Jest tyle wspaniałych kompozycji, że szkoda mi się ograniczać. Są jednak takie, do których lubię wracać i staram się zawsze mieć w zapasie choćby ich próbkę lub fiolkę. To Clinique — Aromatic Elixir, to szyprowy killer typu „L’Eau du Soir” Sisleya — nieco bardziej gorzki i męski. Zawsze mam go w zapasie, choćby najmniejszą pojemność. Podobnie jest z moim upodobaniem do La Panthery Cartiera czy Bottegi Venety.

A jak byś określła swój typ olfaktoryczny?

Szyprowo—dziwolągowy, skręcający bardziej w kierunku męskiego zapachu niż kobiecego. To upodobanie to pewnie też pokłosie wspominianej potrzeby z dzieciństwa: „Mamo, chciałabym spaść z huśtawki” (śmiech). Unikam dokładania sobie kobiecości subtelnym, zwiewnym zapachem.
Nie chciałabym jednak, żeby wynikało z tej rozmowy, że jestem przekonana o swojej nie wiadomo jakiej atrakcyjności fizycznej. Absolutnie nie! Wręcz przeciwnie. Chodzi mi o to, że swoją kobiecość lubię przełamać męską zadziornością. Chodzę w spodniach częściej niż w sukienkach, chętnie zakładam marynarki i koszule. Również moje perfumy muszą być na pograniczu.

Całkowicie Cię rozumiem. Też tak mam. Przy czym ja akurat nie mogę za bardzo przesadzać w drugą stronę, bo wyglądam wtedy zbyt androgynicznie. Nie wiem czy pamiętasz, że w Playboyu mówili na mnie „chłopczyk”.

Pamiętam, pamiętam. Chociaż jak się poznałyśmy, to miałaś akurat fazę na sukienki.

Tak, to był taki półtoraroczny eksperyment, który się nie sprawdził.

Ja też mam czasem takie zryw, żeby być bardziej „kobieca”. Nakładam szpilki… i od razu muszę je złagodzić spodniami. Jeśli zdecyduję się na sukienkę, to założę do niej płaskie buty. A jeśli już na jakąś specjalną okazję nałożę i sukienkę i buty na obcasie, to dla równowagi spryskam się męskim zapachem. 

To wróćmy jeszcze do zapachów. Bo czuję, że możesz nam tu polecić jakieś niezłe cudo.

Tak, w tym roku kupiłam sobie w Budapeszcie zapach, który mnie absolutnie zachwycił. „Acqua di Sale” Profumum Roma. Pachnie solą morską, wodorostami, czymś trochę zgniłym — zupełnie jak któryś z portów nad Morzem Śródziemnym. Ale to takie perfumy na super wielkie okazje, bo były koszmarnie drogie i do dziś boli mnie kieszeń.

A pamiętasz swoje pierwsze perfumy?

Oczywiście perfumy mojej mamy. Jestem urodzona w ’81 roku, więc nikogo raczej nie zdziwi, że były to BlaséAntilope (śmiech). Potem nastały czasy większego dobrobytu i tata zaczął kupować mamie bardziej „zaawansowane” perfumy. Pamiętam kanapki, które mama szykowała mi do szkoły, będąc już uperfumowaną, które pachniały Dune Diora. Nie dało się ich jeść! Ale zapach Dune lubię do dzisiaj.

Moje pierwsze perfumy dostałam w prezencie od rodziców. Były to Elizabeth Arden “5th Avenue”. Zresztą dostępne w drogeriach do dzisiaj i to w bardzo przystępnej cenie. Zdarza mi się niuchnąć je nostalgicznie przy okazji innych zakupów. Jestem proustowskim typem — zapachy bardzo łatwo przenoszą mnie w określone sytuacje, dlatego lubię i muszę je zmieniać. Po to właśnie, żeby zostały skojarzone z przeżyciami i stawały się olfaktorycznym wehikułem czasu. I tak wspomniane 5th Avenue przenoszą mnie do liceum i czasów wczesnej młodości, Aqua Allegoria Herba Fresca teleportują mnie na Sri Lankę, a Poeme Lancome do chwil, gdy rodziły się moje dzieci.

Dobrze znosiłaś zapachy w ciąży?

W pierwszej jeszcze jako tako. W drugiej nawet pranie musiałam wynosić na balkon, bo nie mogłam znieść zapachu detergentów. Prałam w wodzie, używałam kosmetyków bezzapachowych i właściwie zero perfum. Zresztą przez ciąże kilka zapachów wypadło bezpowrotnie z mojego repertuaru. Pożegnałam się m.in. z “Safari” Ralpha Laurena, których potem używała moja mama — pod warunkiem, że nie przychodziła do mnie w odwiedziny. Do dzisiaj wzdrygam się, kiedy je czuję.

Zwracasz uwagę na inne dziewczyny na ulicy?

O taaak, wręcz można powiedzieć, że się na nie gapię. Lubię dziewczyny pewne siebie, które nie muszą ani przesadnie się malować, ani stroić, a i tak widać je na ulicy. Największe jednak wrażenie robią na mnie starsze kobiety. Bycie młodą, ładną dziewczyną, nie jest szczególnym osiągnięciem. Jak już ustaliłyśmy wcześniej, bycie młodym równa się bycie ładnym. Za to utrzymać ten urok i błysk w oku z upływem czasu — to już jest wyzwanie. I takie panie wyłapuję w tłumie. Za takimi się oglądam.
Mam przykład — jedna z instruktorek jogi ze szkoły przy Foksalu. Jezus Maria! Kiedyś o mało co nie spowodowałam przez nią karambolu autem. Ledwo wyhamowałam, gdy zobaczyłam ją na ulicy. Wyprostowana, długie siwe włosy, piękna twarz. Nie mogłam przestać się na nią gapić. Ta kobieta to zjawisko.
Ale interesują mnie też przeróżne kurioza. Tutaj w Śródmieściu mieszka trochę staruszek „wariatek”. Mają na sobie liczne warstwy fantazyjnych ubrań, noszą kabaretki i krzykliwy makijaż.

A czy uważasz, że jest coś, co szpeci?

Myślę, że przesadny makijaż. Mniej znaczy więcej i dotyczy to absolutnie wszystkiego — makijażu, ubioru, sposobu bycia. Męczą mnie osoby, które są zbyt wybujałe, dominujące. Przemawia właśnie przeze mnie pani w średnim wieku, która lubi, gdy wszystko jest raczej moderate.

Oj tam, przesadzasz! Byłaś jeszcze niedawno w zespole rockowym. A właśnie — ile w Tobie tamtej rockowej Ani?

To już jednak dwie różne osoby. Byłam wtedy bardzo niepewna siebie. I, jak większość niepewnych osób, starałam się to maskować byciem za bardzo hop siup do przodu. Dzisiaj by mi się już tak nie chciało.
Bardzo źle się wówczas odżywiałam. Jak już mówiłam: chipsy, papierosy, RedBulle, hot dogi na stacjach benzynowych.

O żesz…

Dzisiaj bym chyba umarła po tygodniu takiego prowadzenia się. Zło, samo zło. Ale to trzeba było być młodym, z dobra przemianą materii i niczym się nie przejmować. I takie właśnie byłyśmy (śmiech).

 

 

Kiedy się czujesz atrakcyjna?

Raczej mało oryginalnie — kiedy jestem wyspana, co nie jest typowe, jest wręcz luksusem. Dzisiaj na przykład jestem na nogach już od 6.
Najlepiej czuję się oczywiście na wakacjach, kiedy jestem opalona i mam z głowy problemy życia codziennego. Nieumalowana, z nieumytymi włosami, ale za to zdrowa i zrelaksowana. W moim wieku jest to już bardzo ważne i cenne.

Z kim chciałabyś przeczytać wywiad na naszej stronie?

Jestem ciekawa, czego używa Magdalena Cielecka. Jest taka piękna! Magda, powiedz nam, jak Ty to robisz?! I jeszcze z Danutą Stenką, Mają Ostaszewską, Joanną Bator, może z Olgą Tokarczuk?


Produkty

Twarz:
olejek arganowy Bielanda
olejek malinowy Ministerstwo Dobrego Mydła
krem na pryszcze Effaclair La Roche Possay
krem rokitnikowy Sylveco

Makijaż:
rozświetlacz Magnificent Gold PUPA (kupiony w outlecie we Włoszech za 3 euro)
podkład Dior Nude Air
szminka Mac So Chaud

Perfumy:
Acqua di Sale Profumum Roma
Clinique Aromatics Elixir

Na tej stronie korzystamy z cookies. Jeżeli nie wyrażasz zgody, zmień ustawienia przeglądarki.OK